Pindur: Sport nie jest moim priorytetem, ale bez niego byłbym kulawy

Grzegorz Pindur lubi długodystansowe wyzwania, zarówno w sporcie, jak i w biznesie – jest prezesem zarządu IT Integrale, firmy dostarczające kompleksowe i innowacyjne rozwiązania, które ułatwiają przedsiębiorstwom cyfrową transformację. Z biegów ultra przerzucił się na triathlon. Choć przygoda z tzw. pełnym dystansem* miała być jednorazowa, dotarł aż na… rozgrywane na Hawajach mistrzostwa świata Ironman.

Jak trafiłeś do triathlonu?  

Całe życie uprawiałem sport. Po zakończonej przygodzie z treningiem pływackim zacząłem biegać. Najpierw maratony, później biegi ultra. I właśnie one były fantastyczną przygodą, walką z samym sobą, ze swoimi słabościami. Pewnego dnia lekarz „zajrzał mi w kolano”, powiedział, że zostały mi 2 lata biegania, a później już tylko ból. Poradził, żebym zmienił dyscyplinę. I tak przerzuciłem się na triathlon. Fajna dyscyplina, ale jak dla mnie ma jedną istotną wadę – nawet jeśli tego nie chcesz, na koniec i tak sprawdzasz, jak wypadłeś w stosunku do innych. W ultra biegach górskich to nie miało żadnego znaczenia. Tam liczyła się pogoda, przyroda, mijane na trasie zwierzęta i samotne, niekiedy ekstremalne zmagania ze swoimi ekstremalnymi słabościami. Za jedyne towarzystwo miało się tysiące myśli, przewalających się przez głowę. Czasu na ich mielenie nie brakowało. W triathlonie, szczególnie na pełnym dystansie Ironman, odkryłem coś podobnego, choć roztrząsanie życiowych dylematów zdecydowanie nie wchodzi w grę.

Od początku celowałeś w dystanse Ironman, czy zaczynałeś od krótszych zawodów, a dopiero później pojawiła się ta szalona myśl?

Pomysł wystartowania na pełnym dystansie przyszedł mi do głowy po ukończeniu „połówki” [1/2 dystansu Ironman – przy. red.]. To było na zawodach w Poznaniu, nie byłem z tego startu zadowolony. Pomyślałem wówczas: „Pier…lę to, za gruby jestem na takie długie ściganie. Zrobię raz pełen dystans i przerzucę się na sprinty”. Po pierwszym starcie na pełnym dystansie – to było w Izraelu – zobaczyłem, ile piękna jest w tym wysiłku, jak wiele ma wspólnego bieganie ultra z triathlonem na pełnym dystansie. Ale jest także faktem, że po niektórych startach psychicznie dochodziłem do siebie nawet 3 tygodnie. 

Co obecnie trzyma Cię przy pełnym dystansie? Co motywuje Cię do tych wymagających startów?

Wiesz, fantastyczna jest cała ta otoczka Ironmana… Choć mając już 50 lat, stwierdzam, że najważniejszy jest sam proces przygotowania się do zawodów. To, że codziennie trzeba wyjść z domu, żeby się dotlenić, a czasem „złamać siebie”, by wykonać trening. Sam start jest swojego rodzaju nagrodą za ten morderczy niekiedy okres przygotowań, ich zwieńczeniem, taką kropką nad „i”. Starty w zawodach to także mój sposób spędzania wolnego czasu, o tyle ekscytujący, że wyjeżdżam w różne części świata, nierzadko zabierając z sobą rodzinę. 

Kto jest Twoim sportowym idolem w świecie triathlonu lub poza nim? 

Raczej nie mam idola, ale wielu sportowców podziwiam. Choćby byłego mistrza świata Sama Laidlowa, który w tym sezonie dobiegł do mety daleko za obecnym mistrzem. Ile wysiłku go to kosztowało! Po przekroczeniu finiszowej kreski podtrzymywali go ludzie z obsługi, a on patrzył w przestrzeń przed sobą niewidzącym wzrokiem… Warto zobaczyć to nagranie. Epickie! Podobnie jak starty Patricka Lange, który tytuł mistrzowski wywalczył w wieku 39 lat. Coś niesamowitego! I Robert Wilkowiecki, szczególnie po ostatnim, nieudanym sezonie. Miałem możliwość obserwować jego przygotowania i straty z bliska. Widziałam, ile pracy wykonał, więcej i mądrzej niż kiedykolwiek, a jednak był to jego najgorszy sezon. Ciężar, z jakim zawodnik w takich momentach musi się zmierzyć i go udźwignąć… Szczególnie gdy szwankuje zdrowie i pojawia się pytanie, czy jest sens nadal je poświęcać, poświęcać tak naprawdę siebie. Trzymam za niego kciuki. Mam nadzieję, że uda się zdiagnozować jego problemy zdrowotne i wróci w następnym sezonie jeszcze silniejszy.

Masz z zawodów Ironman jakieś wspomnienie, które szczególnie zapadło Ci w pamięć? 

Niewłaściwe pytanie. Po każdym starcie człowiek ma takie wspomnienia! Inaczej ten wysiłek nie miałby sensu. Naprawdę – po każdym. Choć zawody w Teksasie zapamiętałem szczególnie – z powodu wiatru doszło tam do nieprawdopodobnej wręcz ilości kraks. Kilka osób przy mnie się wywróciło. Może zapamiętałem je również dlatego, że to właśnie tam zdobyłem upragniony slot na Hawaje [kwalifikacja na mistrzostwa świata Ironman, które rozgrywane są na Hawajach – przyp. red.]. A dodam, jako ciekawostkę, że w Teksasie odbywały się mistrzostwa Ameryki Północnej, więc slotów do zdobycia była bardzo dużo. Zjechał się cały świat. Tylko w mojej kategorii aż dziewięciu zawodników mogło powalczyć o to upragnione „trofeum”. Zdobyłem je, jako ostatni z tej puli. A jeszcze 2 lata wcześniej z czasem, który wtedy osiągnąłem, wygrałbym w swojej grupie wiekowej. To pokazuje, jak bardzo poziom w triathlonie poszybował w górę. 

Jaką radę dałbyś osobom, które dopiero zaczynają swoją przygodę z triathlonem i marzą o starcie w Ironmanie? 

Rób krok po kroku. W ten sposób wszędzie można dojść.

Czy rodzina, przyjaciele lub współpracownicy wspierają Cię w Twojej pasji? Jak reagują na Twoje osiągnięcia? 

Bardzo pozytywnie. Zaskakuje mnie, gdy znajomi gratulują mi startu na Hawajach. Ja przecież nigdzie tego nie ogłaszałem, w żadnych mediach społecznościowych, a jednak ludzie i tak wiedzą i trzymają za mnie kciuki. Dla większości pełen dystans jest czymś ekstremalnym. 

Jak udaje Ci się łączyć intensywne treningi z życiem zawodowym i prywatnym? Czy masz jakieś sprawdzone metody na efektywne zarządzanie czasem? 

Tak, moją sprawdzoną metodą na efektywne zarządzanie czasem jest otaczanie się ludźmi lepszymi ode mnie. A czy mi się udaje łączyć intensywny trening z życiem zawodowym? Dobre pytanie, bo jeszcze nigdy dotąd nie zdołałem przygotować się na 100% do żadnych zawodów. W moim przekonaniu mistrzem świata w age group zostaje ten, kto najwięcej czasu poświęci na treningi, a ja mam inne priorytety – rodzina i firma. Ale bez sportu te moje „rzeczy pierwsze” byłby „bardzo kulawe” i ja byłbym „kulawy”.

Ile w takim razie czasu tygodniowo poświęcasz na treningi i jak wygląda Twój typowy tydzień treningowy?  

W normalnym trybie to jakieś 12-17 godzin. Na ogół w tygodniu, kiedy pracuję, trudno jest mi wygospodarować na trening łącznie więcej niż jakieś 5-7 godzin. Nadrabiam w weekendy. Ale jeśli tylko uda mi się pojechać na jakiś mini obóz – a już raz udało mi się wyrwać – to jestem w stanie trenować 28 godzin tygodniowo. Efekt widoczny jest od razu! Generalnie mój treningowy tydzień jest taki, jak mi akurat pasuje. Nie prowadzi mnie żaden trener, bo mam sporo wyjazdów służbowych, więc nie chcę, by ktoś mi mówił, że znowu źle przetrenowałem tydzień. Sam wiem, że wyjazdy są dla treningów niestety destrukcyjne. Trzy rzeczy najbardziej rozwalają w przygotowania treningowe: wyjazdy, alkohol i brak snu w połączeniu ze stresem. Wieloma istotnymi kwestiami na ten temat podzielił się ze mną Robert Wilkowiecki. I dzisiaj już wiem na przykład, że jeśli miałem zaplanowany trudny trening, a w ciągu dnia miałem sporą dawkę stresu, to lepiej organizmu dodatkowo nie stresować dużym obciążeniem. Chyba właśnie tego rodzaju wskazówki pozwoliły mi w tym roku zdobyć slot na Hawaje. 

Jakie jest Twoje podejście do diety w trakcie przygotowań? Czy masz ulubione posiłki lub przekąski na trasie zawodów?

Nie jestem profesjonalistą, więc jadam to, na co mam ochotę. Choć im człowiek starszy, tym wyraźniej dostrzega destrukcyjne skutki spożywania alkoholu. Po dobrze zakrapianej imprezie przez tygodnie ciężko wrócić do wcześniejszego poziomu treningowego. Na zawodach, wiadomo, odżywianie jest bardzo ważne. Nie da się bez tego ukończyć takich zawodów. Zwykle staram się zjeść jeden żel co 30 min. A picie – ile tylko się uda złapać płynów.

Grzegorz Pindur

Jak dbasz o regenerację, zarówno fizyczną, jak i psychiczną?

Psychiczną? Najlepiej podczas treningu lub przy żonie, gdy zgasimy już światło w sypialni (śmiech). O regenerację fizyczną jest trudno, gdy intensywnie pracuje się zawodowo. Moja firma w ciągu ostatnich lat zaliczyła dynamiczny okres wzrostu, więc pracy było naprawdę bardzo dużo. Ciężko jest z tą regeneracją fizyczną u mnie. Nierzadko z tego powodu nie mogę wykonać kolejnego treningu. No, ale to zawsze jest kwestia priorytetów.

Która z trzech dyscyplin triathlonu – pływanie, rower, bieganie – jest dla Ciebie największym wyzwaniem, a która przychodzi Ci najłatwiej?

Pływanie jest proste. Rower – mega przyjemny, przynajmniej do 120 km. A bieg to… dramat. Szczególnie po 27-28 kilometrach. Zawsze. I wtedy nienawidzę tego dystansu. Aż do 40-stego, 41-szego kilometra. Potem jest euforia.

Czy masz jakieś rytuały przedstartowe lub ulubione sposoby na przygotowanie się psychicznie do zawodów?

Powtarzam sobie: „spokojnie, spokojnie, masz cały dzień zabawy przed sobą”. Choć organizm przed startem nigdy nie daje się oszukać takim gadaniem.

Co triathlon daje Ci w życiu codziennym? Czy zmienił Twoje podejście do innych aspektów życia, takich jak praca czy relacje?

Sam triathlon nie. Jak już mówiłem, sport był w moim życiu od zawsze. Moi synowie – a mam ich czterech – uprawiali sport. Zależało mi na tym, bo aktywność fizyczna to codzienne wychodzenie na świeże powietrze, systematyczność, obowiązkowość, nauka regularnej i efektywnej pracy. Emocje sportowe są dla dzieciaka unikatowe. Nigdzie indziej takich emocji nie doświadczy, a one przydają się w życiu dorosłego już mężczyzny. W sporcie są porażki i sukcesy, ból i radość. Fajny artykuł napisał na ten temat Zbyszek Gucwa, bodajże w ubiegłym roku go czytałem.

Jakie emocje towarzyszyły Ci, gdy zdobyłeś kwalifikację na mistrzostwa świata na Hawajach?

Cała sala się na mnie gapiła, bo wrzeszczałem z radości (śmiech)! No, ale miałem do tego prawo. Kona to marzenie każdego triathlonisty. Sam jeszcze dwa lata temu uważałem, że jest poza moim zasięgiem. 

Jak przygotowywałeś się do tych wyjątkowych zawodów? Czy zmieniłeś coś w swoim treningu, aby dostosować się do warunków na Hawajach?

Do samych Hawajów nie byłem dobrze przygotowany. Miałem wówczas ciężki okres w pracy. Ale moim celem było zakwalifikowanie się mistrzostwa świata, a nie zdobycie tytułu mistrza świata. Sam dystans, w związku z tym, że wiedziałem, iż nie jestem przygotowany perfekcyjnie, chciałem pokonać w tzw. strefie komfortu. No ale ten „komfort” skończył się po 26-27 km.

Rozmawiała: Małgorzata Pawlaczek

Udostępnij

Translate »