Piłkarski kibic łyknie wszystko, jeśli da mu się sukcesy

„The Guardian” rozpoczął bieżący rok od pytania czy 2022, w którego kalendarzu wpisano i pekińskie igrzyska, i katarski mundial, będzie największym w historii nasileniem sportwashingu. Na łamach innych mediów pojawiały się z kolei teorie, że w obliczu rosnącej powszechnej świadomości społecznej (mowa tu choćby o bojkotach czy protestach), wybielanie za pomocą sportu może wreszcie odbić się czkawką. Obie strony nie były w stanie jednak przewidzieć, że – w czasie trwania wojny – ogłoszenie przez powiązanego z Kremlem rosyjskiego oligarchę decyzji o sprzedaży klubu piłkarskiego wywoła nie entuzjazm i satysfakcję, a nędzny lament i zalewające internet płaczliwe elegie. Przypadek Romana Abramowicza udowadnia, że sportwashing nie tylko jest żywy, ale ma się bardzo, bardzo dobrze.

Określenie „sportwashing”, bezpośrednio przetłumaczone na język polski, brzmiałoby „mycie sportem”, choć zdecydowanie bardziej pasowałoby tu słowo „wybielanie”. To termin spopularyzowany przez Amnesty International, który – za Wikipedią – oznacza: „praktykę polegającą na wykorzystywaniu przez jednostkę, grupę, korporację lub państwo sportu do poprawienia swojej nadszarpniętej reputacji poprzez organizowanie imprezy sportowej, zakup lub sponsorowanie drużyn sportowych albo poprzez bezpośrednie uprawianie sportu”.

I choć samo pojęcie jest w dyskursie społecznym względnie świeże, sportwashing bynajmniej nie jest znakiem obecnych czasów. Najbardziej wyrazistym przykładem jest bez wątpienia rok 1936 i organizacja igrzysk olimpijskich w nazistowskich Niemczech. W przededniu największego konfliktu zbrojnego w historii świata, Adolf Hitler z uśmiechem na twarzy witał sportowców w blasku ognia olimpijskiego.

Co najistotniejsze – sportwashing jest po prostu szalenie skuteczny. Silvio Berlusconi przykrywał swoje skandale, a nawet budował popularność swoich skrajnie prawicowych poglądów na bazie złotej ery jego AC Milanu. Kibice Newcastle United paradują w arabskich szatach, świętując przejęcie klubu przez człowieka, który zamordował niesprzyjającego mu dziennikarza.

 

To często ci sami ludzie, którzy krzyczą o odłączeniu sportu od polityki.

Od pucybuta do śliskiego miliardera

Choć wydawało się, że historia Abramowicza jest już doskonale znana i wzdłuż i wszerz przewałkowana, ostatnie wydarzenia pokazują, że warto ją pokrótce przypomnieć.

Roman Abramowicz jest jednym z szeregu rosyjskich oligarchów, którzy doszli do wielkiego majątku (a przy tym politycznych wpływów) na fali prywatyzacji nomenklaturowej po rozpadzie Związku Radzieckiego. Wykorzystując ówczesną koniunkturę, Abramowicz z Borisem Bierezowskim za stosunkowo niewielkie pieniądze zakupili sprywatyzowany petrochemiczny konglomerat Sibnieft, by go po kilku latach odsprzedać za 7 miliardów dolarów.

I tak właśnie późniejszy właściciel Chelsea przekroczył próg Kremla. Bierezowski, który najpierw zaciągnął go przed sąd, a chwilę później (oficjalnie) popełnił samobójstwo, podczas procesu zeznawał, że Abramowicz odgrywał kluczową rolę w procesie kształtowania rządu – wszak to on miał zaproponować Borysowi Jelcynowi kandydaturę Władimira Putina. Później oligarcha zajął nieformalne miejsce u boku prezydenta.

W 2003 roku, kiedy – rzekomo z nudów – kupował za niespełna 150 milionów funtów będącą w angielskiej Premier League Chelsea, przestał być jednym z szerzej anonimowych bogatych Rosjan, a jego wizerunek trafił w ręce skrupulatnych brytyjskich dziennikarzy.

 

I, jak można się domyślać, o to właśnie mu chodziło. Chelsea stała się jego polisą ubezpieczeniową, pewnego rodzaju gwarantem, że, gdy już stanie się niewygodny, nie zostanie mu zorganizowane samobójstwo.

W międzyczasie jednak za to kosztowne zaspokojenie nudy płacił olbrzymią ekspozycją. Dziennikarze krążyli nad nim jak sępy – w gazetach oglądaliśmy jego jachty, warte miliony pełne garaże samochodów, wart jeszcze więcej milionów huczny rozwód. W międzyczasie Abramowicz rozjuszył niemal każdego kibica na świecie, pokazując, że nie ma takiego ruchu, którego w piłce nie można by załatwić odpowiednim czekiem.

W 2020 roku śledztwo dziennikarzy BBC wykazało koneksje Abramowicza z tzw. „izraelskim apartheidem”, czyli organizacją Elad – Rosjaninowi udowodniono lata finansowania przesiedleń Palestyńczyków na terenie okupowanej Jerozolimy. Warto wspomnieć, że te hojne datki wychodziły z portfela רומן אברמוביץ – takie imię widnieje w paszporcie Abramowicza, o który zawnioskował po cofnięciu jego wizy przez brytyjski rząd.

Warto też przypomnieć, że Abramowicz z olbrzymim zapałem kolekcjonuje wizy, które poluzowałyby jego koneksje z Rosją. Niedawno, rzekomo udowadniając obecność w swoim drzewie genealogicznym Żydów Sefardyjskich, uzyskał obywatelstwo Portugalii.

– W końcu znalazł kraj, w którym kilka oficjalnych i półoficjalnych łapówek wystarczyło, by umieścić go w NATO, UE i z dala od Putina – komentował wówczas lider rosyjskiej opozycji, Aleksiej Nawalny.

Wcześniej, ze względu na obawy przed jego powiązaniem z „organizacjami kryminalnymi” i „praniem pieniędzy”, a także w trosce o „bezpieczeństwo i wizerunek kraju”, odmówiono mu pozwolenia na pobyt w Szwajcarii.

I dochodzimy do obecnej sytuacji, czyli przełomu lutego i marca 2022 roku. W tym miejscu kończą się odpowiedzi, a zaczynają już same pytania.

Najpierw, w ramach odpowiedzi na rosyjską inwazję w Ukrainie, rozpoczęło się mrożenie aktywów rosyjskich oligarchów. Potem media obiegła informacja o możliwym zmierzchu Chelsea, która miała zostać Abramowiczowi skonfiskowana.

Z dnia na dzień gęstniała atmosfera wokół klubu, a – wiedząc, że do samego Abramowicza nie ma i nigdy nie było jakiegokolwiek dostępu dla mediów – dziennikarze jak wrony obsiedli Thomasa Tuchela. – Musicie przestać, przestańcie w końcu zadawać mi te same pytania. Nie jestem politykiem! – grzmiał wyraźnie skrępowany Niemiec.

 

A social media klubu zaczęły się wypełniać oświadczeniami o dość oczywistym PR-owym charakterze. Najpierw Abramowicz ogłosił swoje „odsunięcie” od sterów w klubie, przekazując je w ręce fundacji (która, jak się okazało, ani tychże sterów nie chciała, ani nie pisała się na udział w „rosyjskich machlojkach”), a potem obwieścił, że klub został wystawiony na sprzedaż.

Rezygnując z egzekwowania olbrzymiego długu, który ma wobec niego klub, postanowił także założyć fundację, z której po sprzedaży klubu zyski netto zostaną przekazane na potrzeby ofiar wojny w Ukrainie.

Niektóre angielskie media uważają, że zainspirowała go do tego Marina Litwinienko, żona otrutego w 2006 roku anty-putinowskiego szpiega. – To nie wymaże tego, co zrobił, ale jeśli chce być postrzegany jako człowiek, doradziłabym mu, żeby przekazał pieniądze Ukrainie – mówiła.

„Dlaczego on wciąż ma pieniądze?!”

Lider brytyjskiej opozycji, Chris Bryant prowadzi zaciętą kampanię przeciwko Abramowiczowi. Po tym jak otwarcie oznajmił w parlamencie, że Rosjanin nie powinien mieć prawa do posiadania klubu piłkarskiego, zakasał rękawy i zaczął swoimi środkami wywierać na nim presję.

 

Mimo to, ku frustracji Bryanta, Abramowicz dostał od Torysów okienko czasowe, by pozbyć się wszelkich aktywów i uniknąć konfiskaty (wedle wielu doniesień, Torysi bez skrępowania przyjmują datki w kopertach z rosyjskim znaczkiem). – W ubiegłym tygodniu premier powiedział, że Abramowicz zostanie usankcjonowany. Później zmienił zdanie, dlaczego? – grzmiał w parlamencie Bryant.

Poseł David Davis z kolei zaczął przytaczać istotne wydarzenia z życiorysu Rosjanina. Najpierw wspomniał o opisanej wyżej odmowie od Szwajcarii, a potem skupił się na koneksjach właściciela Chelsea z Władimirem Putinem.

Przytoczył argument o obsłudze prywatnych finansów Putina, a potem wypomniał rzekomy zakup Chelsea na polecenie Kremla, celem uzyskania tzw. „miękkich wpływów” w Anglii (Abramowicz wygrał w tej kwestii sprawę sądową o zniesławienie).

 

A smród wokół oligarchy wcale nie opada. Tydzień przed inwazją, trackery samolotów wykazały lot jego prywatnego odrzutowca z Monte Carlo do Moskwy. Później udowodniono mu posiadanie udziału w firmie EVRAZ, produkującej stal wykorzystywaną w rosyjskich czołgach.

Z drugiej strony – trafił na czołówki gazet z inicjatywą przyjęcia roli mediatora w negocjacjach wojennych (niejako potwierdzając swoje wciąż żywe wpływy w Kremlu). Eksperci uważają, że ze względu na mnogość inwestycji w Ukrainie (jedna z fabryk EVRAZ znajduje się w Donbasie) i ścisłe powiązanie jego biznesów z rosyjską gospodarką, rozwój wojny byłby dla Abramowicza trudnym do zdzierżenia ciosem.

„One of us”

Zdjęcie Abramowicza przechadzającego się pod banerem z takim napisem zaczęło krążyć w społecznościach kibiców Chelsea. Internet zalały zdjęcia i nagrania wspominające „erę Abramowicza” i dziękujące mu za „stawianie Chelsea zawsze na pierwszym miejscu”.n Przed szereg wyrwał się też były znakomity napastnik „The Blues”, Nicolas Anelka. – To bardzo przykra sytuacja, szczególnie ze względu na to ile on zrobił dla Chelsea i dla angielskiej piłki. Myślę, że wszyscy kibice się ze mną zgodzą – mówił Francuz.

 

Jeśli więc ktoś podważał istnienie sportwashingu, obecne wydarzenia pokazują go w pełnej krasie.

Z Chelsea odchodzi prawdopodobnie najbardziej kompetentny właściciel klubu piłkarskiego w historii. Pod wodzą Rosjanina londyńczycy wygrali dosłownie każde trofeum, które było do zgarnięcia, a żegnają go jako obecni Mistrzowie Europy.

Lata wypierania i ignorowania prawdy były dla kibiców najzwyczajniej wygodne. A banery i piosenki o Abramowiczu – nie tyle skandaliczne czy bezwstydne – bardziej ignoranckie, czy po prostu… kibicowskie. Trudno być bowiem zaskoczonym, że piłkarscy fani na pierwszym miejscu stawiają dobro swojego klubu.

W Anglii zadają sobie natomiast pytanie – dlaczego dopiero teraz? Dlaczego dopiero dziś, kiedy świat siedzi na beczce prochu, stawia się pod ścianą ludzi, którzy dzięki swoim majątkom zapuścili olbrzymie sieci korzeni? Dlaczego dopiero dziś (uwaga, będzie groteskowo) Premier League chce „zacząć prześwietlać potencjalnych nabywców klubu pod kątem przestrzegania praw człowieka”? Czy naprawdę konieczny był wybuch wojny, by nie chować plam krwi za toczącą się piłką?

Kiedyś Steve Keim, podczas draftu w NFL, powiedział, że „gdyby Hannibal Lecter umiał przebiec 40 jardów w 4.3 sekundy, powiedzielibyśmy, że ma zaburzenia odżywiania”. I tak zostawiam Cię, drogi czytelniku, z pytaniem: czy naprawdę chcemy oddzielać sport od polityki?

Fot. Twitter

Rafał Hydzik

Udostępnij

Translate »