Finał inny niż wszystkie?

W poniedziałek 2 maja święto polskiej piłki — na PGE Narodowym w Warszawie Lech Poznań zagra z Rakowem Częstochowa w finale Fortuna Pucharu Polski. Czy w końcu zobaczymy na Narodowym finał, który nie będzie festiwalem łamania prawa na trybunach? Władze Warszawy robią, co mogą.

Finał Pucharu Polski od 2014 roku rozgrywany jest w nowej formule. Wzorem najlepszych lig w Europie o końcowym triumfie decyduje jeden mecz na neutralnym gruncie, a nie jak dotąd mecz i rewanż u każdej ze stron. To szczególna data, bo od tamtej pory areną zmagań jest „dom” reprezentacji Polski, czyli Stadion Narodowy w Warszawie. Taka decyzja miała na celu m.in. podniesienie prestiżu samych rozgrywek, bo dla większości piłkarzy to jedyna w życiu okazja, by zagrać na tym imponującym obiekcie, który choć wciąż jest stosunkowo młody, to już kilkukrotnie zapisał się w historii polskiej piłki (awanse na wielkie turnieje, pierwsze zwycięstwo nad Niemcami itd.).

To także wielkie święto dla kibiców, którzy do tej pory zawsze szczególnie mobilizowali się na te spotkania, przyjeżdżali do stolicy w dziesiątkach tysięcy i przygotowywali specjalne oprawy. Zawsze ich elementem była nielegalna na stadionach w Europie pirotechnika, która ma tylu samo zwolenników, co przeciwników. Najgorsze były mecze, w trakcie których zadymienie było tak ogromne, że sędziowie musieli je przerywać, albo robili to, ponieważ odpalone race lądowały na murawie. Raz oberwał nawet bramkarz Legii Warszawa Arkadiusz Malarz.

To niejedyne patologie, ponieważ zdarzały się finały na Narodowym, podczas których nad głowami piłkarzy (dosłownie nad boiskiem) wybuchały fajerwerki:

Race, petardy hukowe, później także fajerwerki, to począwszy od finału pomiędzy KGHM Zagłębiem Lubin a Zawiszą Bydgoszcz w 2014 roku nieodzowna część każdego starcia o puchar na Narodowym. Co ciekawe formalnie organizatorem samego finału jest Polski Związek Piłki Nożnej, który bardzo ochoczo kara kluby finansowo (i nie tylko) za odpalanie przez kibiców rac i innych środków pirotechnicznych na meczach ekstraklasy czy we wcześniejszych etapach rozgrywek pucharowych (wówczas mecze organizują kluby), ale kiedy to Narodowy płonie od tirowych ilości pirotechniki, to znó winne są tylko kluby, mimo że to nie one odpowiadają za zabezpieczenie meczu i kontrolę na bramkach.

Koniec „anonimowej” dystrybucji

O tym jak wnoszone są środki pirotechniczne na stadiony, można by książkę napisać. Metod i technik jest naprawdę wiele: od sforsowania bramek i pilnujących je ochroniarzy — którymi często są osoby starsze lub kobiety, na dodatek ochroniarze formalnie mogą zrobić bardzo niewiele — metodą masowego ruszenia i niezatrzymywania się do kontroli, poprzez kamuflowanie rac czy petard w torbach lub plecakach (ochrona może zajrzeć do środka, ale nie może w nich szperać, więc wszelkiego rodzaju podwójna dna i inne skrytki dają radę), przemycanie w bieliźnie, tak by ochrona nie mogła ich wyczuć (nie mogąc przekroczyć pewnych granic) podczas kontroli osobistej (wcześniej pseudokibice owijają je w tworzywa, które zakłócają pracę wykrywacza), aż po dużo bardziej zawiłe metody: ciche dogadywanie się z ochroną, współpraca z firmą kateringową, obsługą stadionu itd. Oczywiście te ostatnie dotyczą meczów domowych na własnych obiektach, a te wyżej wymienione dotyczą spotkań takich jak np. finał Pucharu Polski.

Wniesienie to jedno, ale po przedostaniu się z pirotechniką na trybuny trzeba jeszcze wiedzieć jak jej użyć, bo wszędzie jest monitoring, a zakrywanie twarzy także jest nielegalne. Głównie w tym celu wykorzystywane są tzw. sektorówki — ogromne transparenty, które po rozwinięciu zakrywają znaczną część (często wręcz większość) danej trybuny. Chowając się pod nimi, pseudokibice zakładają kominiarki, bandany, kominy lub inne elementy garderoby uniemożliwiające rozpoznanie, zmieniają miejsca, na których formalnie powinni siedzieć lub stać i odpalają pirotechnikę, wcześniej rozdając ją także innym uczestnikom imprezy masowej. Po wszystkim znów znikają pod sektorówką, czasem wręcz całkowicie się tam przebierają i wracają jakby nigdy nic. W ten sposób organy ścigania często są bezsilne, bo nie są w stanie komukolwiek udowodnić winy.

Płonący Stadion Narodowy to zawsze głęboka rysa na wizerunku całych rozgrywek i przede wszystkim PZPN-u, który wychodzi na nieudolnego organizatora. Raz czy dwa może się zdarzyć, ale jeśli mówimy o sytuacji, w której nieprzerwanie od 2014 do 2019 roku (przez pandemię koronawirusa finały w 2020 i 2021 roku rozgrywano w Lublinie) odpalane są dziesiątki, a może nawet setki kilogramów „piro”, a mecze muszą być przerywane, to coś jest nie tak. Łamanie prawa podczas imprez masowych jest też nie w smak lokalnym władzom, dlatego w tym roku samorząd w stolicy swoją decyzją bardziej lub mniej celowo chce pomóc piłkarskiej centrali. Prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski wydał zgodę na zorganizowanie imprezy masowej, jaką jest finał Fortuna Pucharu Polski na PGE Narodowym, ale pod warunkiem, że kibice nie będą mogli wnieść i użyć sektorówek. Tych w plecaku przemycić się nie da, więc ich brak powinien skutecznie odstraszyć osoby, które chciałyby popsuć piłkarskie święto. Decyzję władz Warszawy i reakcję środowiska kibicowskiego przedstawia poniższy materiał:

Czy w tych okolicznościach można spodziewać się, że na 2 maja 2022 roku faktycznie nie będziemy świadkami kolejnego racowiska? Na to pytanie dziś każdy musi odpowiedzieć sobie sam, ale pomysłowość i kreatywność kibiców każe nam sądzić, że prezydent Trzaskowski i władze PZPN-u nie będą oszczędzane na trybunach, które na końcu i tak zawsze robią to, co chcą. Jeśli tym razem będzie inaczej — jak twierdzi PZPN — to będzie to niewątpliwy sukces piłkarskiej centrali.

Fot. Polish Fans

Piotr Janas

Udostępnij

Translate »