Kluby za publiczną kasę: patologia czy konieczność?
W obecnym sezonie PKO Ekstraklasy występuje pięć klubów, których właścicielami większościowymi lub całkowitymi są gminy miast z których pochodzą. Do tego doliczyć należy KGHM Zagłębie Lubin, znajdujące się w rękach spółki skarbu państwa. Czy pompowanie publicznych pieniędzy w kluby piłkarskie to dobre rozwiązanie, patologia, czy faktycznie — jak bronią się niektórzy — konieczność?
Nie ma piłki nożnej w Polsce bez wsparcia samorządów — to prawda stara jak świat. Tu nie ma z czym dyskutować, bo z faktami się nie dyskutuje. Dotyczy to wszystkich szczebli rozgrywkowych — od Klasy C (de facto 9. poziom rozgrywkowy w Polsce), po ekstraklasę. Najwięcej kontrowersji wzbudza poziom centralny, czyli od II ligi wzwyż. Czy część klubów eWinner 2 ligi, Fortuna 1 ligi i PKO BP Ekstraklasy faktycznie nie może żyć bez państwowych pieniędzy?
Skupmy się na ekstraklasie, to ona jest papierkiem lakmusowym. W sezonie 2022/23 gra pięć klubów należących stricte do gmin: Wrocław, Zabrze, Gliwice, Kielce i Płock. Mowa oczywiście o Śląsku Wrocław, Górniku Zabrze, Piaście Gliwice, Koronie Kielce i Wiśle Płock. Do tego jest Zagłębie Lubin, a więc klub należący w 100% do spółki Skarbu Państwa, jaką jest KGHM (wcześniej: Kombinat Górniczo-Hutniczy Miedzi). Mowa tu o spółce strategicznej dla skarbu państwa. Inna potężna spółka — PKN Orlen — przez lata była zaangażowana w Wisłę Płock. Do dziś pomaga popularnym Nafciarzom, także finansowo, np. wykupując reklamę na froncie koszulek:
🔝 Przy okazji meczu #LPOWPŁ nowym rekordzistą pod względem liczby występów w barwach Nafciarzy w @_Ekstraklasa_ został Dominik Furman 👏⤵
🥇 D. Furman 167 🏟
🥈 D. Romuzga 166 🏟
🥉 V. Gevorgyan 162 🏟
4⃣ @damian_rasak 138 🏟
5⃣ @Mereba10 131 🏟#MondayMotivation pic.twitter.com/MZxidEGJa0
— Wisła Płock (@WislaPlockSA) August 1, 2022
Jedna jaskółka wiosny nie czyni
Najwięcej kontrowersji wzbudza wydawanie publicznych pieniędzy na funkcjonowanie klubów, płacących kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie — a niekiedy i więcej — piłkarzom. Żeby jeszcze kluby mądrze je wydatkowały, co roku grały o mistrzostwo Polski, albo w europejskich pucharach, pewnie larum nie byłoby aż tak głośne. Tymczasem — z całym szacunkiem do tych klubów — mówimy o zespołach w jednej z najgorszych lig w Europie, przepalających gigantyczne pieniądze, a wszystkie godne odnotowania sukcesy w XXI wieku to dwa mistrzostwa Polski: Śląska Wrocław w 2012 roku oraz Piasta Gliwice w 2019 roku. Żaden z nich nie zagrał wtedy, wcześniej ani później w fazie grupowej europejskich pucharów.
🇮🇹 TEGO DNIA, 6 MAJA 2012 ROKU, WKS ŚLĄSK WROCŁAW ZOSTAŁ MISTRZEM POLSKI 🏆#OnThisDay thread ⬇ pic.twitter.com/Js4bS602c9
— Śląsk Wrocław (@SlaskWroclawPl) May 6, 2022
To wszystko, dwa mistrzostwa. Trochę mało zważywszy na fakt, ile publicznych milionów popłynęło do kas każdego z tych klubów. Zliczenie tych pieniędzy jest właściwie niemożliwe, bo niektóre kluby i gminy wykazywały się niezwykle kreatywną księgowością — a to oprócz corocznej dotacji wykupienie miejsca na reklamę na spodenkach piłkarzy przez jedną z miejskich spółek, a to dodatkowo płatne promowanie tychże spółek na bandach okalających boisko, a to przekazanie dodatkowych środków na „szkolenie młodzieży” itd. Skoro strumień publicznych pieniędzy potrafił być tak wartki, to dlaczego nigdy nie przełożyło się to na konkretne sukcesy, zwłaszcza na arenie międzynarodowej? Tu teorii jest więcej, niż włosów na głowie.
Znajomi królika
Gminy mają to do siebie, że co jakiś czas zmienia się w nich władza, ośrodek wpływu, pojawiają się partyjne przetasowania. Jest jeden prezydent, któremu dobro klubu leży na sercu i potrafi przekonać radnych do dalszego wspierania — czasem większego, czasem mniejszego, a potem pojawia się drugi, który za cel obiera pozbycie się „problemu”, lub jedną decyzją przekreśla to, co wypracowano do tej pory.
Znacznie częściej dochodzi do żonglerki stanowiskami. Tu negatywnym przykładem jest Śląsk Wrocław. Można odnieść wrażenie, że by zostać sternikiem WKS-u najpierw trzeba mieć w CV bycie prezesem… Aquaparku. Już kilku prezesów pojawiało się w klubie bezpośrednio po pracy w tej instytucji. Kompetencje? Pojęcie o biznesie sportowym? To nie zawsze szło w parze. Akurat obecnie (stan na sierpień 2022 roku) prezesem klubu jest znany w środowisku sprawny manager sportu Piotr Waśniewski. Ten sam, który doprowadził klub do mistrzostwa Polski w 2012 roku. Psuć zaczęło się po jego odejściu, ale kiedy wrócił, Zielono-Biało-Czerwoni zaczęli ponownie atakować wyższe miejsca w tabeli, zakwalifikowali się nawet do eliminacji europejskich pucharów, ale potem znów desperacko walczyli o utrzymanie.
Właśnie kryzysowe momenty najlepiej pokazują, jak ograny publiczne nie radzą sobie z rolą właściciela. Tajemnicą poliszynela jest, że wszystkie kluczowe zmiany w Śląsku musi zaakceptować wrocławski ratusz. Tak było m.in. przy zwalnianiu trenera Jacka Magiery. To od prezydenta Jacka Sutryka poszedł sygnał, który poskutkował roszadą na tym stanowisku. Zresztą nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz. Prezes mógł przekazać decyzję o zwolnieniu trenerowi po powrocie z magistratu, ale na jego nieszczęście ten już się o tym dowiedział i postawił Waśniewskiego w niezręcznej sytuacji. Sutryk już wcześniej odgrażał się, że Śląsk ma się — mówiąc kolokwialnie — ogarnąć, bo inaczej wkroczy on. Cokolwiek to miało oznaczać.
Kolejną często spotykaną patologią w klubach finansowanych z publicznych pieniędzy są składy Rad Nadzorczych. To organy niezbędne w spółkach akcyjnych, a ich rolą jest przede wszystkim kontrola działalności i realizacji wizji właściciela. To kolejne poletko nader często wykorzystywane do obsadzania „swoimi ludźmi”. Spójrzmy na skład Radny Nadzorczej Śląska Wrocław:
- Maciej Potocki — prezes Wrocławskiego Parku Technologicznego
- Jacek Rawecki — prezes ZRUG (Zakład Remontowy Urządzeń Gazowniczych)
- Wojciech Błoński — Wójt Gminy Długołęka, wcześniej radny Wrocławia, a jeszcze wcześniej koszykarz Śląska
- Krzysztof Balawejder — prezes MPK Wrocław
Z całego tego grona najwięcej wspólnego ze sportem i działaniem w sporcie ma Błoński, były koszykarski mistrz Polski ze Śląskiem Wrocław, a potem m.in. dyrektor sportowy… piłkarskiego Śląska. Już samo mianowanie go do tej roli — a był radnym miejskim — wywołało falę kontrowersji. Zresztą kompletnie się nie sprawdził i jego odejście przyjęto z ulgą. W marcu 2020 roku już jako Wójt gminy Długołęka, wrócił do spółki i zasiada w Radzie Nadzorczej. Absurd goni absurd.
Zabrzański teatr cieni
Nie mniej ciekawie dzieje się w Górniku Zabrze. Adam Nawałka, zanim został selekcjonerem, prowadził 14-krotnych mistrzów Polski. Kiedy chciał np. dokonać jakiegoś transferu, przedłużyć kontrakt z zawodnikiem lub kogoś się pozbyć, kierował swoje kroki prosto do gabinetu prezydent Zabrza Małgorzaty Mańki-Szulik, piastującej to stanowisko nieprzerwanie od grudnia 2006 roku. Szybko zorientował się, że rozmowa z prezesem albo dyrektorem sportowym (ten nie zawsze formalnie w klubie istniał) nie ma sensu, bo i tak będzie trzeba zyskać aprobatę pani prezydent. „Dziennik Zachodni” opisywał sytuacje, w których Nawałka usłyszał NIE w biurze prezesa, by jeszcze tego samego dnia usłyszeć TAK od pani prezydent. Następnie był telefon z ratusza do klubu i niemożliwe stawało się możliwe. Z jednej strony groteska, z drugiej patologia.
Inaczej nie można nazwać sytuacji ze zwolnieniem klubowej legendy, trenera Jana Urbana. Miał on popaść w konflikt z prezesem Arkadiuszem Szymankiem. Panowie nie zgadzali się w różnych kwestiach, w tym m.in. w tych dotyczących transferów, przedłużeń kontraktów itp. Szymanek to zaufany człowiek prezydent Mańki-Szulik, więc kiedy sprawa stanęła na ostrzu noża i sternik miasta musiał decydować: prezes albo trener, pożegnano się z Urbanem. Tym samym, który wyrwał klub z marazmu, ligowej szarzyzny i pchnął w stronę czołówki. Górnik przy odrobinie szczęścia — albo mądrzejszych transferach — mógł powalczyć o miejsca w pierwszej czwórce na koniec sezonu 2021/22. Może gdyby Urban hasał ścieżkami wydeptanymi wcześniej przez Nawałkę, ta historia miałaby inny finał…
Rada Nadzorcza — przekleństwo dyr. sportowych w Lubinie
Wrocław i Zabrze mają swoje gierki polityczne, a Lubin swoje. Tam sytuacja jest inna niż wcześniej opisywane, a najwięcej do powiedzenia w klubie ma nie prezes ani dyrektor sportowy — to akurat część wspólna omawianych podmiotów — a Rada Nadzorcza.
— Parafrazując słowa słynnej bajki: wszystko by się udało, gdyby nie te wścibskie… osoby zasiadające w Radzie Nadzorczej — powiedział nam kiedyś z ironicznym uśmiechem na twarzy jeden z byłych dyrektorów sportowych Miedziowych. Rada Nadzorcza nie tylko powołuje i nadzoruje pracę prezesa oraz innych pracowników klubu. Potrafi też kwestionować ich decyzje, co jest już wychodzeniem poza kompetencje. W Lubinie to tajemnica poliszynela. Niestosowna, ale jednak norma przyjęta jak ta, że w latach 90′ łatwiej było mecz kupić, niż go wygrać. Niby wszyscy o tym wiedzieli, ale nikt nic z tym nie robił.
KGHM wspiera nie tylko piłkę nożną, ale też siatkówkę (Cuprum Lubin) czy piłkę ręczną (MKS Zagłębie Lubin). Swego czasu Rada Nadzorcza miała przedstawiciela każdego z tych klubów. Kiedy piłkarska drużyna chciała zakontraktować po powrocie do ekstraklasy słowackiego bramkarza Martina Polačka, na posiedzeniu Rady Nadzorczej padło pytanie: ale po co wydawać tyle pieniędzy na zawodnika, który tak rzadko dotyka piłkę? Niezręczna cisza, która zapadła po tym pytaniu, nie wprawiła w zakłopotanie pytającego (a może pytającej?), co najlepiej pokazuje kompetencje.
Takich historii jest mnóstwo i kto jak kto, ale nowy-stary dyrektor Piotr Burlikowski wie, jak obchodzić się z tym organem, zwłaszcza że zasiadają tam obecnie osoby w pewien sposób związane z prezesem Michałem Kielanem. To daje nieco większą swobodę w działaniu, ale dalej mówimy o sytuacji niedopuszczalnej w prywatnym biznesie.
Małżeństwo z rozsądku
Tak należy ocenić związki Płocka z Wisłą, Kielc z Koroną i Gliwic z Piastem. Gmina Kielce już któryś raz ratuje Koronę z rąk nieodpowiedzialnych prywatnych właścicieli. A to ktoś znikał, zostawiając potężne długi, a to niemieccy właściciele zrobili z Korony przechowalnię dla zagranicznego szrotu, dostarczanego przez swoje agencje menadżerskie, a to pojawiali się inni windykatorzy. Miasto Kielce z prezydentem Bogdanem Wentą na czele chce sprzedać klub, ale to nie jest łatwe.
W Gliwicach do sprawy podchodzą jeszcze inaczej. Tam sama współpraca na linii miasto–klub wygląda na najbardziej usystematyzowaną. Latem 2009 roku założono spółkę akcyjną, w której miasto Gliwice objęło większościowy pakiet akcji Piasta. Od ponad dekady klub dostawał wsparcie w ramach dotacji miejskich. Część funduszy jest jednak przeznaczana na utrzymanie stadionu, który klub sam opłaca. W ostatnich dziesięciu latach kwoty rocznej dotacji oscylowały w granicach 10–12 mln zł. Oscylowały, ponieważ od 2020 roku klub może liczyć już „tylko” na 6 mln złotych rocznie. Stało się tak, ponieważ Piast stał się bardziej samowystarczalny, dostaje więcej pieniędzy z praw do transmisji i sprzedaży zawodników. Obecnie miasto zamierza pomóc w wybudowaniu akademii. Z tych boisk korzystać będzie nie tylko pierwsza drużyna, ale przede wszystkim młodzi chłopcy z miasta i regionu.
– Zawsze możemy liczyć na wzajemne wsparcie. Klub otrzymuje dotacje, a miasto jest promowane poprzez szereg różnego rodzaju działań. Udział Piasta w rozgrywkach ekstraklasy oraz jego sukcesy z ostatnich lat wielokrotnie sprawiały, że nie tylko o klubie, ale i o mieście mówiło się bardzo wiele – mówił „Rzeczpospolitej” Karol Młot, rzecznik prasowy Piasta.
W Płocku miasto na mocy stosownego porozumienia zostało wręcz zobligowane do wykupu akcji od PKN Orlen, ale jak już pisaliśmy wcześniej, koncern paliwowy na różne sposoby cały czas pomaga klubowi. Czy ma to przełożenie na sukcesy? Na tę chwilę nie, chyba że za takowy uznamy powrót do ekstraklasy kilka lat temu.
Nie ma pieniędzy, których kluby nie przejedzą
Analizując wszystkie wymienione przypadki, za każdym razem dochodzimy do podobnych wniosków: to nie pieniądze są problemem, a sposób, w jaki są wydawane. To, kto za to odpowiada i jak często osoby decyzyjne są zmieniane. Kluby miejskie często nie czują potrzeby wychodzenia na plus jeśli chodzi o bilans finansowy, bo wiedzą, że i tak w kolejnym roku będzie dotacja. To często zabija też rynek wewnętrzny jeśli chodzi o transfery. Piast, Górnik czy Korona często nie czują potrzeby sprzedania zawodnika do innego polskiego klubu za kilkaset tysięcy złotych, bo oczekują takiej samej kwoty w euro, a najlepiej sumy z sześcioma zerami. Coś na zasadzie: nie sprzedamy, bo nie musimy. Inna sprawa, że często czołowe kluby chciałyby pozyskiwać topowych zawodników albo największe talenty za drobne, a najlepiej za darmo, ale to już temat na inne opowiadanie.
Zmiana trenera i koncepcji gdy tylko przestaje iść, byle tylko nie podpaść prezydentowi miasta, to także choroba trawiąca kluby od środka. Nikt nie chce się narażać, by nie stracić posady i dotacji, a czasami powinno się przyjąć krytykę na siebie, przetrwać gorszy okres z danym trenerem, by długofalowo coś wypracować — patrz Raków Częstochowa.
Żaden z miejskich klubów nie jest spokojną przystanią dla trenerów, dyrektorów sportowych, piłkarzy. Tam często sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie, dlatego w większości przypadków wyniki są, jakie są. Historie przytaczane powyżej odstraszają prywatny biznes. Na liście najbogatszych Polaków znajdziemy tylko wyjątki, bawiące się w poważną piłkę. To profesor Janusz Filipiak, który kocha swą Cracovię, państwo Rutkowscy będący właścicielami Lecha Poznań oraz Michał Świerczewski z Rakowa. Możnych odstrasza lekko prześmiewcze, ale jakże prawdziwe powiedzonko: Czy można zostać milionerem, będąc właścicielem klubu piłkarskiego? Tak, ale tylko pod warunkiem, że wcześniej było się miliarderem!
Nie ma pieniędzy, których kluby nie są w stanie przejeść, a najlepiej i najłatwiej wydaje się cudze, „niczyje”, czyli publiczne. Na ten problem wskazał m.in. właściciel Rakowa, który wytknął prawdziwy problem polskiej piłki.
Aby nie było wątpliwości to ten wpis nie odnosi się tylko do Lecha. To nasz reprezentant, całej polskiej piłki. Również Rakowa. Tu również nie jesteśmy idealni. Ba, w wielu aspektach, jesteśmy słabi. https://t.co/DeRM54gSrV
— Michał Świerczewski (@MichalS1978) July 12, 2022
Pomagamy, bo tak trzeba
Wielu mieszkańcom nie podoba się wydawanie milionów złotych rocznie na kluby. Nie wszyscy są kibicami, niektórzy woleliby, aby za te pieniądze wyremontować chodniki obok ich domów, załatać dziury w drogach, albo przeznaczyć je na żłobki i przedszkola. Najczęstszym tłumaczeniem jest tzw. promocja miasta. Ale czy naprawdę więcej osób przyjedzie do Gliwic, widząc herb miasta na koszulkach albo bandach reklamowych? Czy ktoś nagle zapragnie zwiedzić Zabrze, kiedy zorientuje się, że w telewizji przy okazji meczu Górnika gdzieś mu mignie logo? Albo czy da się zmierzyć, jak dużo zyskał Wrocław, promując się poprzez grę piłkarzy Śląska, za który — niestety — w ostatnich 10 latach częściej było trzeba się wstydzić niż nim chwalić?
Bardzo ciekawą narrację zastosował prezydent Sutryk w programie „Hej Śląsk” na antenie telewizji Echo24:
— Ja traktuję Śląsk, jako srebra rodowe. Śląsk to historia Wrocławia i nie jest sztuką go sprzedać, biorąc kilka milionów. Pytanie co dalej? Czy nowy inwestor będzie czuł ten klub, czy będzie kierował się tylko chęcią zysku? To nie jest tylko projekt biznesowy, ale też społeczny. Nie widzę inwestora, który patrzyłby na Śląsk tak samo, dlatego podchodzę ostrożnie do tematu ewentualnej sprzedaży. Dofinansowanie miejskie jest i będzie stałe. Proszę sobie wyobrazić, co by było, gdyby klub pod wodzą prywatnego właściciela popadł w niebyt, długi, spadł z ekstraklasy? Gwarantuję, mogę się nawet o to założyć, że kibice w pierwszym odruchu przyszliby do mnie i powiedzieli: prezydencie, twoim obowiązkiem jest uratować Śląsk. To ja już wolę obecny model, w którym jest transparentność, a ja mam kontrolę, oczywiście nie wtrącając się w sprawy sportowe, skoro i tak mam za to odpowiadać — tłumaczył prezydent Wrocławia. Przykład „niewtrącania” już widzieliśmy.
Z jednej strony troska, z drugiej małżeństwo z rozsądku. Żadna z tych opcji nie jest optymalna i choć zdarzają się sukcesy, to za każdym razem są one zaprzepaszczane. Nie idzie za nimi żadna trwała zmiana na lepsze, jak np. w stawianej obecnie za wzór Częstochowie. To poddaje w wątpliwość sens finansowania zawodowych klubów przez podmioty publiczne i daje pożywkę osobą upierającym się, że pakowanie pieniędzy w piłkę nożną jest de facto ich przepalaniem.