Sportowcy jak akcje na giełdzie – czy to może się udać?

To brzmi dobrze. Chociaż może nie do końca… To może: po części brzmi dobrze, ale też trochę mrozi krew w żyłach? Odkąd natknęliśmy się na projekt, za którym stoi m.in. legendarny bejsbolista Alex Rodriguez, mamy zupełnie skrajne odczucia co do tonu, w którym powinien zostać napisany ten tekst. Chodzi bowiem o platformę, w której docelowo każdy sportowiec świata zostanie ulokowany na dedykowanej giełdzie, a kibice będą mogli inwestować w jej/jego akcje, zgodnie z własną wiedzą i intuicją.

Czy to pomysł oryginalny? Podobno wcale. Nawet część głównych inwestorów przyznaje, że dwie dekady temu wdrożyli niemal identyczną koncepcję, tylko opartą na kartach bejsbolowych. Nazywało się to „The Pit” i polegało na inwestowaniu w karty reprezentujące danych zawodników, których wartość fluktuowała na podstawie ich rzeczywistych występów. Platformę szybko sprzedano z dużą nawiązką.

Wiele lat później Vinit Bharara i Marc Lore, czyli właśnie wspomniana para przedsiębiorców, postanowiła odkopać pomysł, który nieco natarczywie opisują mianem „Świętego Graalu”. I choć złośliwi (całkiem celnie) punktują, że cała koncepcja przypomina wynalezienie kart bejsbolowych na nowo, z dołożeniem kilku zbędnych warstw, to należy im przyznać, że o swój pomysł sprzedać potrafią. I to mimo tego, że 2 minuty researchu wykazują, że nie jest on szczególnie nowatorski.

Mojo, bo tak nazywa się platforma na tapecie, to giełda sportowa, która pozwala kibicom inwestować w występy i formę sportowców. Sam model ustalenia wartości jest szalenie prosty i opiera się na zaledwie sześciu zmiennych (oraz jednej bonusowej), co – na przykładzie bejsbolu – widać na poniższej grafice.

Źródło: Mojo

Cała marketingowa otoczka tego produktu została bowiem zbudowana na bardzo ciekawej przesłance – kibic ma dostać możliwość spieniężenia swojej wiedzy, w sposób znacząco bardziej wiarygodny od gry u bukmachera.

Akcje można kupować i sprzedawać w dowolnym momencie, czyli można zarówno inwestować na krótką metę w dobrą formę zawodnika (obecnie wydaje się, że nie dałoby się nie zarobić na takim Erlingu Haalandzie), albo łowić perełki i po latach zbierać żniwa z udanych inwestycji (ponownie odwołując się do Norwega – jego akcje od początku kariery w tym modelu skoczyłyby kilkusetkrotnie).

„Metą” jest zakończenie kariery przez pozycjonowanego na giełdzie sportowca. Wówczas właściciel jego akcji dostaje wypłatę, będącą podliczeniem statystyk całej jego kariery. Cały proces wydaje się być więc na tyle przejrzysty i obiektywny (opiera się w 100% na statystykach), że gdzieś w kieszeni otwiera się już portfel. Choć założyciele Mojo deklarują ambicje ekspansji na cały świat (obejmując każdego profesjonalnego sportowca), na ten moment projekt działa jedynie w New Jersey.

Gdzie. Jest. Haczyk.

Bukmacherka 2.0.

W dobie walki z hazardem i stopniowego (przynajmniej komunikacyjnego) usuwania go z przestrzeni sportowej, zbudowanie kompletnie nowej platformy, której model działania i tak jest do bólu bliźniaczy, wydaje się być bardzo blisko bezpośredniego strzału w kolano.

To już raz nie wyszło

W Wielkiej Brytanii jest całkiem spora grupa osób, u których hasło „Football Index” wywołuje ciarki na plecach i panicznie przyspieszony oddech. Okazuje się bowiem, że niemal identyczną koncepcję wdrożono na podstawie piłkarzy angielskich lig – kibice inwestowali w akcje, których wartość rosła i spadała na podstawie występów.

Sęk w tym, że Football Index z dnia na dzień splajtował, efektem zainwestowania – za plecami swoich użytkowników – aż 15 milionów funtów w rozwój innej platformy. Ci, którzy uwierzyli w ten pozornie genialny projekt, zostali z olbrzymimi długami i odwoływanymi weselami.

Spekulacyjny półprodukt

Niejako ucząc się na błędach poprzedników, Mojo zapewnia o całym szeregu certyfikatów i zabezpieczeń finansowych, które czuwają płynnością i wiarygodnością transakcji. Właśnie tymi argumentami podpierają się twórcy, kiedy mówią, że „to pierwszy tego typu projekt”.

CEO Mojo, Vinit Bharara, przekonuje, że silną stroną tego projektu jest namacalna wartość posiadanej akcji – widać jak na dłoni ile realnie warta jest trzymana w ręku inwestycja. Gdyby się jednak nad tym głębiej zastanowić – nie wiadomo na co właściwie przeznaczyło się pieniądze. Nie jest to bowiem sensus stricte „udział”, gdyż byłoby to szalenie kłopotliwe prawnie.

Korupcja zaciera ręce

De facto powstaje kolejne pole do nadużyć. Pewne statystyki są bardziej od innych łatwe w manipulacji, co stawia sportowców w szalenie wpływowej pozycji. A kiedy na linii są pieniądze, powinna zapalić się lampka (syrena).

Co bowiem mieliby z takiego modelu główni zainteresowani? Niektórzy wskazują wątpliwość w kontekście samej frazy „kupowanie i sprzedawanie sportowców”, dopatrując się kontekstu zbliżonego do niewolnictwa (mamy wątpliwości, ale…). Sam fakt, że za każdym twoim występem stoją tysiące inwestorów, którzy od twoich statystyk uzależniają swoje zarobki, kumuluje olbrzymią, raczej niepotrzebną presję.

Miecz obosieczny

Bogate portfolio inwestorów Mojo każe sugerować, że lada chwila platforma nabierze wręcz lawinowego rozpędu. A już teraz zbudowano ją na fundamentach wartych… 100 milionów dolarów, do których dorzucili się m.in. Jason Derulo, Chris Rock i The Chainsmokers.

Póki jednak stoimy w progu, przekierowujemy pytanie do Was – jak to w końcu brzmi?

Fot. YouTube/Twitter/Mojo

Rafał Hydzik

Udostępnij

Translate »