Agenci w klubach: Błogosławieństwo czy przekleństwo?

Co łączy Jorge Mendesa, Piniego Zahaviego i Jarosława Kołakowskiego? Każdy z nich jest nieformalnym właścicielem klubu piłkarskiego (niektórzy nawet kilku), co budzi wątpliwości natury etycznej. Jak radzą sobie takie twory i czy agenci w klubach faktycznie im szkodzą? Z reguły jest wprost przeciwnie.

Maj 2020 roku. Walcząca o utrzymanie w PKO Ekstraklasie Arka Gdynia ogłasza, że znalazł się inwestor, który kupił większościowy pakiet akcji. Na trybunach trwał protest kibiców, który wychodził daleko poza ramy stadionu. Fani byli — mówiąc delikatnie — niezadowoleni z rządów Dominika Midaka, najmłodszego w historii właściciela i prezesa klubu piłkarskiego w Polsce. Akcje kupił mu ojciec Włodzimierz — milioner, potentat w branży recyklingu i gospodarowania odpadami. Arka za rządów Midaka szła mocno w dół, a dalsze groźby pod adresem właściciela, a nawet wizyty tzw. kumatych pod jego domem skutecznie wypłoszyły go z klubu. 75 proc. akcji Arki nabył wówczas… czynny agent piłkarski Michał Kołakowski, syn Jarosława, jednego z najlepszych i największych graczy jeśli chodzi o pośredników transakcyjnych (tak formalnie nazywa się agentów w Polsce). Jarosław Kołakowski jest odpowiedzialny m.in. za karierę Kamila Glika.

  

Już wtedy pojawiły się głosy — czy aby nie jest to jawne obchodzenie przepisów? Oczywiście, że jest. Dobitnie pokazał to fakt, że młody Kołakowski najpierw stał się formalnym właścicielem klubu, a dopiero potem wystąpił do PZPN-u z wnioskiem o wykreślenie go z listy pośredników. Jego ojciec od pierwszych dni panoszył się po klubowych korytarzach i wydawał polecenia. Był traktowany przez pracowników jak szef szefa, czyli swojego syna. Tzw. wyższa instancja, a właściwie nawet najwyższa.

Niektórzy mogą zapytać — dlaczego właściwie agenci nie mogą być właścicielami, prezesami lub nawet dyrektorami sportowymi klubów? W końcu znają się na futbolu zdecydowanie lepiej niż 99% urzędników miejskich, a doskonale wiemy, że w naszym kraju często gminy są właścicielami klubów i wsadzają do nich urzędasów (patrz: Piast Gliwice, Śląsk Wrocław, Górnik Zabrze, Ruch Chorzów itd.). Przede wszystkim normują to przepisy FIFA, pod którą podlega UEFA, pod którą z kolei podlega PZPN. Chodzi o unikanie sytuacji, w których w zespole przeciwnym występuje jeden lub więcej zawodników będących w stajni agenta, będącego właścicielem danego zespołu. Przekładając to na polski grunt: można się zastanawiać, czy np. takiemu Arturowi Siemaszce z Puszczy Niepołomice nie zadrży noga przy rzucie karnym przeciwko zespołowi należącemu do jego agenta. Umówmy się — pewnie nie, ale już sam fakt, że takie myśli się pojawiają, jest niezdrowy i budzi poważne wątpliwości natury etycznej.

Przepisy swoje, a życie swoje

Rodzina Kołkaowskich nie jest żadnym wyjątkiem w skali Europy. Warto w tym miejscu odnotować, że w ich rękach jest nie tylko Arka, która finalnie w sezonie 2019/20 spadła do Fortuna 1 ligi, a przed chwilą była o krok od powrotu do krajowej elity, ale też drugoligowy KKS Kalisz, już dzisiaj będący nieformalną filią gdyńskiego klubu. W zespole z południowej Wielkopolski część akcji należy do żony Jarosława, matki Michała.

Inne wątpliwości budzi fakt, czy agent właściciel/prezes/dyrektor sportowy nie będzie na siłę sprowadzał swoich zawodników. Naturalnym jest, że będzie po nich sięgał, ale też nie po to, by się osłabiać, tylko wzmocnić. Na koniec jemu także zależy na tym, by dany zawodnik się rozwijał, szedł w górę i przy okazji pomagał zespołowi, bo tylko tak będzie w stanie na nim zarabiać, a na końcu zawsze chodzi o pieniądze. Tutaj interesy będącego włodarzem agenta i klubu są tożsame i można mieć nadzieję, że przez znajomość rynku i umiejętność rzetelnej oceny potencjału danego zawodnika drużyna będzie zyskiwać, a nie tracić.

Wprawdzie Arka po przejęciu przez nowych właścicieli się nie utrzymała, ale w tamtym momencie degradacja była praktycznie przesądzona. Obecnie Jarosław Kołakowski ma w Arce 13 zawodników. Dużo, ale wiadomo, że nie jest w stanie wypełnić kadry wyłącznie swoimi zawodnikami i nie ma obaw i problemów ze sprowadzaniem graczy z innych agencji. Arka jest czołowym klubem Fortuna 1 ligi, jednym z głównych kandydatów do awansu w przyszłym sezonie, a sam projekt — choć budzi sporo kontrowersji — jest co najmniej ciekawy i zasługuje na danie mu jeszcze kilku lat.

Przepisy obchodzone są nie tylko w Polsce, bo tak naprawdę Kołakowscy poszli szlakiem przetartym wcześniej w Europie przez takich tuzów jak Jorge Mendes czy Pini Zahavi. Ten pierwszy jest szarą eminencją w angielskim Wolverhampton, mimo że formalnie nie pełni tam żadnej funkcji. Agent m.in. Cristiano Ronaldo, Bernardo Silvy czy Rúbena Diasa wchodząc do drugoligowego klubu, zrobił z niego zespół, który najpierw awansował do Premier League, a potem zadomowił się w szeroko rozumianej czołówce angielskiej piłki. Nie pomaga Wilkom za darmo, ale nie traktuje też jak bankomatu, z którego tylko wyciąga pieniądze. Patrzy na ten projekt długofalowo, wiedząc, że w ten sposób zapewni dobrobyt zarówno sobie, jak i klubowi. Mendes nie ogranicza się do Wolves, bo ma też spore wpływy w ojczyźnie, w klubie Familicao i hiszpańskiej Walencji, do której sprowadził swojego przyjaciela Petera Lima. Singapurski miliarder de facto pozwala Mendesowi sterować klubem z tylnego fotela, ale w przeciwieństwie do Wolverhampton i Familicao, które w pewnym momencie było rewelacją ligi portugalskiej, przynosi to najsłabsze efekty.

Jeszcze szerszą ławą idzie Pini Zahavi. Agent Roberta Lewandowskiego ma zaskakująco dużo do powiedzenia w Chelsea, a poprzez maltański fundusz kontroluje m.in. cypryjski Apollon Limassol, rumuński Viitorul oraz belgijski Mouscron, z którego uczynił stajnię dla własnych piłkarzy.

  

Izraelczyk formalnie także pojawia się w tych klubach jako niezależny doradca, ale fakty są takie, że pociąga za sznurki i doskonale wiedzą o tym w UEFA i FIFA, ale nie są w stanie nic z tym zrobić. W końcu nie łamie żadnych przepisów, a i większość klubów jest zadowolona z jego pomocy. Wiadomo, jeden agent kupi lub w inny sposób zdobędzie wpływy w klubie, by promować swoich piłkarzy, a drugi, żeby lepiej wykorzystać jego potencjał i przy okazji samemu mieć korzyści w dłuższej perspektywie. Jeszcze inni budują w ten sposób własne ego i podnoszą prestiż swojej działalności. Za każdym razem klub traktowany jest jako narzędzie i kolejny sposób na zarabianie pieniędzy, ale można robić to lepiej i gorzej. Jeśli robi się to z głową, to kibice, działacze i całe środowisko dają zielone światło.

FOT. Wikimedia Commons

Piotr Janas

Udostępnij

Translate »