Koniki trzęsą brytyjskim rynkiem biletów sportowych
Szacuje się, że biznes, który w Anglii nosi nazwę „touting” (w Polsce zaś przypisuje się tę działalność tzw. „konikom”), jest wart powyżej miliarda funtów. Nie chodzi już bowiem jedynie o przypadki pojedynczego zarobku na zdobytym bilecie na pożądany mecz, ale o całe złożone biznesy, komasujące dziesiątki, jeśli nie setki wejściówek na każde wydarzenie. O walce z konikami czytamy od lat, natomiast nie widać choćby najmniejszej poprawy.
Przyznaję bez bicia – zakupiłem taki bilet.
Kiedyś, ni stąd ni zowąd, znalazłem się z dwoma kumplami w Londynie, tuż przed meczem Chelsea. Nie mając wejściówek, udaliśmy się pod stadion, gdzie w ciągu kilku minut zostaliśmy zaczepieni przez człowieka, próbującego się pozbyć nadmiarowego biletu. Jeden z głowy.
Sporządziliśmy karteczkę, na której napisaliśmy, że szukamy dwóch biletów. Tym razem efekt inny, choć równie szybki. Patrzyliśmy już w oczy policjantowi, który pokazał palcem na znak informujący o surowych karach za dystrybuowanie biletów przez osoby trzecie.
– Chłopaki, nie róbcie tego – usłyszeliśmy, nim oglądaliśmy już jego plecy.
Kontrolerzy na bramkach wiedzieli, że nie mamy biletów z uczciwego źródła. Zadali jednak kilka pytań, na które większość odpowiedzi brzmiało „nie wiem”, a sprawa rozeszła się po kościach. Ot system przeciwdziałania.
Paszport Polsatu
Przepisy zabraniające toutingu są pokłosiem tragedii w Hillborough. W 1994 sporządzono bowiem „Criminal Justice and Public Order Act”, w którym po raz pierwszy zakazano wtórnej sprzedaży. Głównym celem było zapewnienie kibicom bezpieczeństwa, nie dopuszczając do sytuacji, w których ktoś trafi na nie swój sektor.
Według dzisiejszego prawa, odsprzedaż biletu to przestępstwo. To posunięcie było (niestety) konieczne, by wyposażyć władze w odpowiednie narzędzia do kontrdziałania konikom. Efekt? Często absolutnie kuriozalny i boleśnie złośliwy. Karnetowicze, którzy z jakiegoś powodu na mecz dotrzeć nie mogą i w standardowej sytuacji odstąpiliby bilet znajomemu, za takie posunięcie dostaliby zakaz stadionowy.
Właściciel karnetu ma więc kilka dostępnych opcji – może odsprzedać bilet klubowi (za określoną przez klub cenę), przekazać go innej osobie posiadającej oficjalne (płatne) członkostwo lub przekazać go klubowej fundacji.
Te przepisy (które i tak zostały niedawno poluzowane) wdrożono, by utrudnić działanie i „wygryźć z biznesu” ludzi, którzy posiadają karnetów na pęczki. Przykładowo, 8 lat temu Manchester United nałożył 5-letni zakaz stadionowy na właściciela… 37 karnetów. O tego typu masowej dystrybucji świetny materiał przygotował Rob Davies z The Guardian:
Podatek Viagogowy
Problem można postrzegać dwutorowo – w obu przypadkach równie źle. Przede wszystkim, działalność koników często odbiera możliwość zakupu biletu zwykłemu kibicowi, który w efekcie musi znacząco przepłacić na rynku wtórnym, by dostać się na stadion.
Dla klubów z kolei oznacza to przycięcie potencjalnego dodatkowego źródła dochodu, jakim jest sprzedawanie niezajętych miejsc w ramach tzw. pakietów gościnnych.
Źródło, jak zwykle, leży w przeniesieniu biznesu do sfery cyfrowej – dziś „wrogiem” nie jest już banalnie prosty do zidentyfikowania człowiek z kartką w ręce, lecz całe olbrzymie struktury pokroju Viagogo, które obchodzą brytyjskie prawo dokonując transakcji poza terytorium Wysp.
Niezwykle popularny dla koników jest rynek amerykański – tamtejsi kibice są przyzwyczajeni do płacenia kosmicznych stawek za wejściówki, toteż „viagogowy podatek” nie jest dla nich szczególnie dotkliwy. Na jednym z forów kibiców Liverpoolu pojawił się wpis Amerykanina, który z powodu komplikacji na lotnisku nie mógł dotrzeć na mecz, więc chciał sprzedać bilety po tej samej cenie, w której je nabył – 1500 funtów…
Viagogo i podobne biznesy to jednak oczywisty i dawno zidentyfikowany cel. Na co dzień, kluby polują na pojedyncze nazwiska, celem wyplewienia problemu u źródła. M.in. takie zadanie pełni tzw. „ticket touting and compliance officer” na Old Trafford, którego funkcję klub postanowił utworzyć po skonfiskowaniu aż 2 tysięcy niewłaściwie nabytych biletów w 2016 roku.
Oficer ten krąży po stadionie w dniu meczowym i na łapanki znajduje kibiców, których następnie skrupulatnie przepytuje, celem zidentyfikowania źródła ich biletu.
Ostatnio na Reddicie natomiast pojawił się kuriozalny dokument, który – według autora zdjęcia – był w wielu kopiach wręczany kibicom wchodzącym na stadion. Cała poniższa tabelka, z błędami ortograficznymi błaga właściciela biletu, by sprzedał swoje źródło. Iście genialne.
Najprawdopodobniej każdy, kto przeczytał ten tekst, zastanawia się, dlaczego nie wdrożono tak prostego rozwiązania, jak bilety imienne.
W zasadzie – my też się nad tym zastanawiamy.
Fot. Twitter