Biografia Małgorzaty Glinki już w sprzedaży
„Małgorzata Glinka. Wszystkie odcienie złota”. Legendarna polska siatkarka połączyła siły z Kamilem Składowskim i jako pierwsza spośród „Złotek” trenera Andrzeja Niemczyka opowiada o kulisach zawodowej siatkówki na najwyższym światowym poziomie.
– To książka, która opowiada jak pogodzić życie rodzinne z zawodową grą w siatkówkę. Oczywiście opowiada też o mojej pięknej karierze. Tą książką chciałam podziękować po prostu wszystkim, którzy mnie wspierali i kibicowali – mówi Małgorzata Glinka.
Jedna z najlepszych polskich siatkarek w historii postanowiła opowiedzieć o swojej karierze i życiu – w pozbawionej lukru autobiografii. Liderka Złotek i dwukrotna mistrzyni Europy otwiera się przed czytelnikami, jak nigdy dotąd!
Jak wygląda siatkarska droga, która rozpoczyna się na Bemowie, a kończy zdobyciem mistrzostwa Europy i triumfem w Lidze Mistrzyń? Czym kupił sobie polskie siatkarki Andrzej Niemczyk? W jaki sposób ten legendarny już trener przekonał swoje zawodniczki, że mogą sięgnąć po najwyższe laury? I co sprawiło, że drużyna Złotek się rozpadła? Kto miałby wiedzieć to lepiej niż Małgorzata Glinka?
Już 30 sierpnia Małgorzata Glinka spotka się z kibicami w Katowicach podczas meczu reprezentacji Polski ze Stanami Zjednoczonymi w katowickim spodku. Na miejscu będzie można zakupić książkę, otrzymać na niej autograf oraz zrobić sobie zdjęcie.
Fragment książki:
„Jako młoda siatkarka marzyłam o dwóch rzeczach: wyjeździe na igrzyska olimpijskie i grze w najlepszej lidze świata – włoskiej Serie A. Gdy tylko trafiałam w telewizji na urywki meczów ligi z Półwyspu Apenińskiego, wyobrażałam sobie, że ja, Gosia, też tam kiedyś zagram. Jakieś podstawy do tych marzeń miałam. W Polsce uznawano mnie za talent, debiutowałam w najwyższej klasie rozgrywkowej jeszcze jako juniorka. Tyle że na świecie takich talentów jak ja było sporo, więc marzenia wcale nie musiały się spełnić.
Na moje szczęście dwudziestolatką występującą w polskiej lidze zainteresował się Gianni Coviello, prezes Vicenzy. Nie jestem pewna, jak do tego doszło. Być może zostałam zauważona w trakcie meczów reprezentacji Polski, może ktoś mnie polecił. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Elizabeta Bogdańska – Polka, która od dłuższego czasu mieszkała w Vicenzie i pracowała w tamtejszym klubie. Po krótkim wstępie zakomunikowała, że włoski klub jest mną zainteresowany i razem z prezesem wybierają się do Polski, by się ze mną spotkać. Serce podeszło mi do gardła, byłam w stanie wydusić tylko tyle, że ich zapraszam. Moje marzenie o wyjeździe do Serie A mogło stać się faktem!
Gdy rozmowa się zakończyła, przez jakiś czas stałam nieruchomo ze słuchawką w ręku, zaskoczona, zdezorientowana, ale przede wszystkim szalenie podekscytowana. Goście z Italii odwiedzili mnie w Kaliszu. W głowie miałam tylko jedno: Gośka, choćby nie wiem co, jedziesz do Włoch! Zaprosiłam ich do mieszkania. Usiedliśmy przy barku, na wysokich stołkach. Elizabeta tłumaczyła. W tamtych czasach w naszej siatkówce nie było jeszcze standardem, by zawodniczce przy negocjacjach pomagał menedżer. Ja też nikogo takiego nie miałam. Wcześniejsze rozmowy kontraktowe odbywały się z udziałem moich rodziców, bo przychodząc do Andrychowa, nie byłam nawet pełnoletnia.
Tym razem musiałam radzić sobie sama. Nie bałam się jednak negocjacji, bo tak naprawdę w nosie miałam szczegółowe warunki umowy czy wysokość kontraktu. Liczyło się tylko to, bym mogła spełnić marzenia. Podałam kawę. Nie byłam perfekcyjną panią domu – w lodówce miałam tylko lód i światełko. W ogóle nie przyszło mi do głowy, żeby przygotować coś do jedzenia. Goście z Włoch nie dali mi jednak odczuć, że coś jest nie tak. Prezes zaczął opowiadać o drużynie i mieście. Podkreślał, że mają fajny klub, dobrego trenera i co najważniejsze – chcą mnie od nowego sezonu. Na mojej twarzy widać było podniecenie, ale i strach. Prezes chyba to zauważył. Spojrzał na mnie i zapytał: „Czy całą karierę chcesz być Maggie, czy wolisz być Glinka?”. Odpowiedziałam, że Glinka, oczywiście Glinka! Po tej deklaracji wyjął z teczki umowę, jedną wersję po włosku, drugą przetłumaczoną na polski. Spojrzałam na Elizabetę i zapytałam, czy wszystko w porządku. Skinęła głową i powiedziała, żebym się nie martwiła, nikt mnie nie oszuka, umowa jest dobra. Wzięłam długopis do ręki i podpisałam kontrakt.
Gdy prezes z Elizabetą wyszli, wciąż byłam w szoku. Nie miałam pojęcia, gdzie leży Vicenza, niewiele też wiedziałam o drużynie poza tym, co opowiedział mi prezes Coviello. Nie znałam w Vicenzy nikogo oprócz poznanych właśnie osób, nie potrafiłam sklecić prostego zdania po włosku. Ale na słowo „Italia” zareagowałam jak szczeniak na widok patyka. Miałam niespełna 21 lat i właśnie zapisałam się na wyjazd w nieznane. Zadzwoniłam do rodziców. Mówię: „Mamuś, podpisałam kontrakt we Włoszech”. „Córcia, nie boisz się?” „Nie” – odpowiedziałam bez wahania. Następnie dałam znać o wyjeździe Joli Ziębacz. Podbudowało mnie to, że starsza i dużo bardziej doświadczona przyjaciółka po prostu mi pogratulowała. W tamtym momencie najważniejsze było tam pojechać, spróbować się, wywalczyć sobie miejsce w lidze marzeń.
Nikomu innemu nie wygadałam się o nowej zagranicznej umowie. W Kaliszu musiałam jeszcze dograć końcówkę sezonu. Nie chciałam o tym mówić w klubie, żeby ktoś mi nie zarzucił, że już nie myślę o Augusto i nie staram się wystarczająco mocno. Po zakończeniu sezonu ligowego przyszedł czas na reprezentację. Wtedy mój transfer do Włoch przestał być już tajemnicą. Dziewczyny trochę się ze mnie nabijały, gdy pomiędzy treningami uczyłam się włoskiego. A raczej próbowałam się uczyć, bo najczęściej kończyło się to na rozmowach z dziewczynami o pierdołach, oczywiście po polsku.
Gdy wyjechałam do Italii, okazało się, że nieregularne zakuwanie z podręcznika nic nie dało. W tamte wakacje wszystko szło pięknie, wiele osób gratulowało mi transferu, byłam w siódmym niebie, nie mogłam się doczekać gry we włoskiej lidze. Aż w końcu nadszedł dzień, gdy trzeba było spakować walizkę i pojechać na lotnisko. Wcale nie czułam się świetnie, nagle zaczęłam płakać. „Córciu, czy ty jesteś pewna tego wyjazdu?” – zapytała mama. Bałam się jak cholera, ale co miałam zrobić – uciec? Stałam przy odprawie paszportowej i rozmawiając z mamą, chyba bardziej przekonywałam samą siebie niż ją: „Mamuś, jak mi się nie będzie podobało, to przecież zawsze będę mogła wrócić, to nie jest więzienie, nie zatrzymają mnie siłą”. Poleciałam wystraszona, bo zdałam sobie sprawę, że zostanę sama jak palec w obcym kraju, bez znajomości języka. Dotarło do mnie, że stoję przed największym wyzwaniem w dotychczasowym życiu.”