Człowiek, który w CV ma tylko NBA i… PLK

Świat sportu, szczególnie tego amerykocentrycznego, ma w swoich kartach cały wachlarz fascynujących karier, które najczęściej łączy jeden wspólny mianownik – wyjazd ze Stanów. Dla olbrzymiej większości koszykarzy taka deportacja z NBA jest już przekreśleniem szans na powrót do grania na najwyższym poziomie. W annałach historii znaleźli się jednak tacy, którzy na „zesłaniu” dostali od losu drugą szansę – jednym z nich jest Sean Marks, człowiek z niebywale fascynującym CV, w którym obok 6 klubów NBA widnieje jeszcze tylko jeden – polski Śląsk Wrocław.

Zanim Marks doszedł do pozycji, z której dziś rozdaje karty w NBA jako General Manager Brooklyn Nets, zaliczył ciekawą, choć nieszczególnie imponującą karierę. Mimo to, w dwóch kategoriach Marks otworzył zupełnie nieznane dotąd bramy – był pierwszym Nowozelandczykiem w najlepszej lidze świata (jego nazwisko wisi w rodzimym Hall of Fame), a także… pierwszym i jedynym byłym zawodnikiem (i mistrzem!) PLK, który zdobył w Stanach mistrzowski pierścień.

W 1992 roku Marks zdecydował się na wyjazd do USA, gdzie na prestiżowym Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley ukończył politologię. Mimo naukowej smykałki, poszedł w ślady ojca i dołączył do uczelnianej drużyny koszykówki. W 1998 roku, z dyplomem w ręku zgłosił się do draftu, z którego w 44. picku zgarnęli go New York Knicks.

I tak Nowa Zelandia historycznie uzyskała reprezentację w NBA, a liga z kolei otrzymała kolejnego łatwego do zapomnienia przeciętniaka, o którym nawet w jego kraju mówi się przede wszystkim dwie rzeczy:

a) Dziękujemy ci za wydeptanie ścieżki dla Stevena Adamsa

b) Jakim niewytłumaczalnym cudem wytrzymałeś w Stanach jedenaście sezonów?

Bo retrospektywnie Marks osiągnął znacznie, znacznie więcej, niż wskazywałyby na to jego umiejętności (wystarczy powiedzieć, że w Polsce wiązał buty Józkowi McNaullowi) – w NBA nigdy nie przebił średniej bariery 4.6 pkt i 15.2 minut w meczu (w całej karierze średnio 2.8 pkt). Przede wszystkim jednak kariera Seana Marks jest historią jak z dobrze funkcjonującym, twardo osadzonym na karku łbem można wycisnąć ze swoich możliwości 200, a może nawet 300 procent.

 

Zesłanie do Suproligi

Marks zawsze uchodził za ponadprzeciętnie inteligentnego. Dyplom z Berekley mówił sam za siebie, natomiast wysokie IQ miał wręcz wypisane na twarzy. Portal „Szósty Gracz” cytuje starszego kibica PLK, który Marksa wspomina jako „jednego z najmądrzejszych zawodników w lidze”.

I paradoksalnie, właśnie skutkiem wyrachowanych i przemyślanych decyzji Nowozelandczyk znalazł się w Polsce. Do NBA 23-latek bowiem bynajmniej nie wszedł „z buta”. Knicks od razu przerzucili go do Toronto, jako część transakcji w której pozyskali Charlesa Oakley’a. Po nieszczególnie udanym rookie year w Kanadzie, do czego przyczyniły się też kolejne kontuzje, Marks znalazł się w kropce.

Miał co prawda kilka krótkoterminowych ofert w NBA, ale żadnych konkretnych perspektyw. Właśnie wtedy zrozumiał, że musi zrobić krok w tył, żeby ratować świeżo rozpoczętą karierę, więc „zstąpił” do Europy, by pokazać się na parkietach ówczesnej Suproligi.

W Śląsku zastąpił niesfornego Harolda Jamisona, który co prawda zostawił za sobą sporo smrodu (w trakcie sezonu po prostu zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach, potem nagle pojawił się na trybunach Super Bowl), ale też wysoko zawieszoną poprzeczkę. Prawdę mówiąc, Marks bynajmniej do niej nie dosięgnął.

Przyjechał jako gwiazda zza oceanu, symbol wielkiego basketu, na lotnisku jeszcze pachniał Ameryką. I choć w Stanach nikt nawet nie zauważył, że zniknął z ligowych radarów, w PLK robiło to ponadprzeciętne wrażenie. Mimo to Marks rozczarowywał, miał kłopoty ze zrozumieniem taktyki Andreja Urlepa, piłka wylewała mu się z rąk. W 8 meczach nowozelandzki center rzucił średnio 7 punktów.

Co ciekawe – w dwóch podejściach. Cały czas mając wzrok skierowany w stronę NBA, udało mu się przekonać Seattle Supersonics do 10-dniowego tryoutu, podczas którego nie zagrał nawet sekundy. Wtedy ze skulonym ogonem wrócił do Wrocławia. Podpisał wówczas kontrakt do ostatniego meczu Suproligi – prezes Schetyna zapewniał wówczas, że wybrał Śląsk „ponad oferty z NBA”.

Najpierw kolano, potem plecy, a na koniec przeziębienie – Marks większość czasu w Polsce spędził u fizjoterapeutów albo śliniąc się do NBA. I wreszcie, po rozwiązaniu kontraktu ze Śląskiem, udało mu się do niej wrócić. Zrobił wrażenie (Bóg jeden wie w jaki sposób) na Pacie Riley’u i zahaczył na dwa sezony do Miami, a w następnych latach do CV dopisał jeszcze Spurs, Suns, Hornets, Blazers. W tych pierwszych zdobył nawet mistrzostwo NBA.

Łebski Sean

Jak się okazało, jego koszykarskie umiejętności miały rozbłysnąć dopiero po zakończeniu kariery. Najpierw u boku Gregga Popovicha, w roli asystenta po raz drugi wygrał NBA ze Spurs, a potem uznał, że sam jest zdolny do rozdawania kart.

„Klasyczny białas postrzegający koszykówkę przez pryzmat detali. Rzekomo ma bardzo ścisły umysł i rzadko pozostawia decyzję swojej intuicji” – jak pisze o nim „Szósty gracz”. Łebski Marks zajął się więc menedżerką i tak, psim swędem, trafił do Nets. Ale nie dzisiejszych Nets… trafił do ligowego pośmiewiska, będących w absolutnej zapaści Nets.

 

„Legenda nowozelandzkiej koszykówki właśnie dostała najgorszą pracę w NBA” pisały jego rodzime media, a dziennikarze śmiali się z tego, że ówczesny właściciel klubu, Michaił Prochorow, nawet nie miał pojęcia kim jest jego nowy pracownik.

Dziś nagłówki są zupełnie, zupełnie inne. „Sean Marks to geniusz”. „Czy Sean Marks jest najlepszym GM w lidze?”. Przede wszystkim zapisał się w historii jako człowiek, który do Brooklynu sprowadził jednym rzutem Kevina Duranta, Kyrie’ego Irvinga i Jamesa Hardena.

 

Poza tym, doskonale zarządza materiałami, które dostał. Nie mając jeszcze nigdy picku z top15, z draftu wychodził zawsze z najszerszym uśmiechem. Dorzucał do składu kilku potencjalnych all-starów (Jarrett Allen, Caris LeVert), a w drugiej rundzie regularnie zgarniał znakomite karty negocjacyjne. To jemu, i niemal wyłącznie jemu, Nets zawdzięczają pozycję w której są dziś.

A w międzyczasie pozostał sobą – łebskim Seanem. Każdy, kto dołącza do Nets dostaje od niego egzemplarz książki „Legacy” o nowozelandzkiej drużynie rugby, która według Marksa jest precyzyjną wykładnią życia i sportu. Każdy zawodnik (choć możemy sobie wyobrazić, że Kyrie się wykręcił) potem trafia do jego biura na rozmowę o lekturze, dzieli się refleksjami i odczuciami.

Z perspektywy widać, że człowiek, który na części pierwsze rozpracował rynek transferowy w NBA, nie trafił do Polski przez przypadek. I choć musiałby się porządnie postarać, żeby sportowo wypaść gorzej, to wystarczyło, by zrealizował swój pokrętny plan. A jakichkolwiek wyjaśnień pozostaje nam poszukać w „Legacy”.

Fot. Twitter

Rafał Hydzik

Udostępnij

Translate »