Czy MŚ Ironman to będą „polskie” zawody?
19 października 2017 roku na Okęciu pojawiła się podejrzana grupa ludzi, którzy niecierpliwie kręcili się po lotnisku, wzbudzając tym samym zaciekawienie podróżnych i ochrony. Wszyscy ci osobnicy ubrani byli w różowe bluzy z napisem „Nie ma nie mogę” i „Je*ać talent tylko praca”. Niektórzy mieli ze sobą dziwaczne dla postronnych obserwatorów transparenty, takie jak np. „MKON, ogień masz w dupie!”. Do dziś nie wiadomo, czy zaniepokojona Straż Graniczna miała zamiar sprawdzić tych delikwentów. Jeśli nawet tak, to ostatecznie z tego zrezygnowała, gdy przekonała się, że na kogoś czekają, a precyzując: na pewnego opalonego, niewysokiego i wąsatego mężczyznę w średnim wieku. Był nim niejaki Marcin Konieczny, który wracał właśnie z Hawajów w glorii mistrza świata dystansu Ironman (3,8 km pływania – 180 km roweru – 42,195 km biegu) kategorii wiekowej M 45-49. Wszyscy ci, którzy wtedy go witali, marzą o jednym: żeby pół dekady później znowu pojawić się w stolicy i gratulować temu harpaganowi kolejnego tytułu, tym razem w przedziale 50-54.
Nic nie pobudza wyobraźni triathlonisty tak bardzo, jak Hawaje, czyli mekka dystansu Ironman. Legendarna, wietrzna trasa rowerowa. Słynny Energy Lab na bieganiu, o którym strona triathlete.com słusznie napisała, że „to najgorsza rzecz jaka może cię spotkać w najtrudniejszym momencie wyścigu”. I tak dalej, i tak dalej. Lecąc tam, wiesz, że będziesz cierpiał. Nie tylko dlatego, że ta podróż mocno uderzy cię po kieszeni, ale też z powodu wielkiego sportowego wyzwania. Mimo tych przeszkód, dziesiątki tysięcy sportowców, zarówno profesjonalistów, jak i amatorów, marzą o tym, by w październiku pojawić się w miejscowości Kailua-Kona.
Z powodu pandemii koronawirusa na kolejny start tutaj trzeba było czekać bardzo długo. Dokładnie 1090 dni. Prawie trzy lata. 12 października 2019 roku najszybszym zawodnikiem został oczywiście Jan Frodeno, którego teraz nie zobaczymy na Hawajach ze względu na kontuzję. 6 października nie obejrzymy zresztą żadnego z zawodowców, ponieważ… wyścig podzielono na dwie części. W czwartek od 18.25 polskiego czasu startują wszystkie panie oraz panowie z kategorii wiekowych 25-29, 50-54, 60-64, 65+. Całą resztę zamelduje się na trasie w sobotę.
Dla mnie czwartek będzie zdecydowanie bardziej emocjonalnym dniem, z dwóch powodów. Nazywają się Ania Lechowicz i Marcin Konieczny. MKON-a poznałem w greckiej restauracji Paros, słynącej z tego, że w piątki i soboty koło północy zamienia się w dyskotekę, w której ludzie… tańczą na stołach. Na szczęście nasze pierwsze spotkanie nie odbyło się w weekend, więc uniknęliśmy tych wygibasów skupiając się na rozmowie, jednej z ciekawszych, jakie przeprowadziłem. Mi spodobało się, co Marcin mówił, a jemu, że spotkał bardzo dobrze przygotowanego do swojej roboty dziennikarza. Po udzieleniu kilkunastu wywiadów w stylu „co to tak właściwie ten triathlon?”, była to dla niego miła odmiana.
Od tego czasu minęło sześć lat, a ja mam przywilej nazywania Koniecznego dobrym kolegą. Łączy nas miłość do książek i sportu, dzieli podejście do mówienia. Marcin rozmawia głównie wtedy, gdy musi, ja natomiast nawijam cały czas, bardzo często także niestety wtedy, kiedy powinienem trzymać język za zębami.
W ostatnim roku MKON ewidentnie zmęczył się triathlonem. I trudno mu się dziwić, przez lata jawił się naszemu środowisku jako maszyna, której nic i nikt nie jest w stanie zatrzymać. Taki wysiłek mentalny i fizyczny musi mieć swoją cenę. Dla Marcina jest taka, że Hawaje 2022 będą dla niego najpewniej ostatnim startem w karierze, o ile oczywiście za jakiś czas nie zmieni zdania.
Chciałbym, żeby last dance mistrza był równie spektakularny, co start 5 lat temu. O wygraną oczywiście nie będzie łatwo. Polak powalczy o nią chociażby z mistrzem świata z St. George, Olafem Kastenem. Niemiec jest mocny – w maju miał prawie 13 minut przewagi na mecie nad drugim zawodnikiem w kategorii, czyli Scottem Whittlestonem. Jeśli jednak ktoś ma go pokonać, to właśnie Marcin, facet o mentalu godnym najlepszych prosów świata. Wiem co piszę, bo poznałem kiedyś Justynę Kowalczyk i z całą pewnością mogę stwierdzić, że Konieczny to jest ten sam poziom jeśli chodzi o „siłę” głowy. I nawet jeżeli zmagał się w ostatnim czasie ze swoimi triathlonowymi demonami, na ten konkretny start będzie przygotowany na 100% – akurat tego jestem pewien.
Pierwszy raz rozmawiałem z nią podczas wywiadu, jakiego udzielała mi… jadąc niemiecką autostradą. Od razu uznałem, że to świetna, szalona babka, która w sporcie może osiągnąć wiele. Moje przypuszczenia potwierdziły się w 2018 roku w Calpe, gdzie pierwszy raz spotkaliśmy się twarzą w twarz. Ania Lechowicz na hiszpański obóz zabrała ze sobą… brata-kucharza, co najlepiej pokazuje, jak poważnie już wtedy podchodziła nie tylko do treningu, ale i diety.
Jesteś mamą trójki dzieci, czułą partnerką w związku, panią weterynarz i dodatkowo znakomitą sportsmenką. Godzenie tych czterech ról to dla mnie już osiągnięcie na poziomie medalu mistrzostw świata. Ania na pewno zdaje sobie z tego sprawę. Ale też chce wskoczyć na podium kategorii F35-39, co jest jak najbardziej zrozumiałe. W końcu mówimy o dwukrotnej mistrzyni Europy na Ironmanie. O dziewczynie, której w 2018 roku udany start na Hawajach uniemożliwiła kontuzja nogi, przez co była dopiero 23. w swojej age-group’ie. Rok później zajęła ósme miejsce, ale dla niej to ciągle mało. Udowodniła to w St. George, gdzie była… czwarta. Do brązowego medalu zabrakło wówczas 3,5 minuty. Niejeden sportowiec po takim starcie załamałby ręce, ale nie Ania – ona potraktowała go jako motywację do zaliczenia kolejnego ciężkiego bloku treningowego. Wiem, ile wyrzeczeń i zdrowia kosztuje ją ta harówka, dlatego nikomu nie życzę na Hawajach tak dobrze, jak Lechowicz. Jej krążek sprawi, że uronię łezkę wzruszenia, nie ma mam co do tego wątpliwości. A jeśli MKON dołoży do tego złoto, to przyznam Wam, że będę beczał jak Meg Ryan w finałowych scenach swoich komedii romantycznych.
Jeśli chodzi o pozostałych age-grouperów, szczególnie uważnie zamierzam śledzić jeszcze dwóch naszych zawodników: Łukasza Lisa i Pawła Młodzikowskiego. Obaj startują w piekielnie mocnej kategorii wiekowej, czyli M 35-39. Mistrz świata z St. George, Eric Engel, wygrał ją z czasem 8:49:11, co było czwartym wynikiem licząc wszystkich amatorów. O podium będzie tu szalenie ciężko, ale też nie zapominajmy, z jakimi kozakami mamy do czynienia.
Łukasz to tegoroczny mistrz Europy z dystansu olimpijskiego z Olsztyna. Po rozmowie w programie TriGapa opisałem go tak: „Fantastyczny pływak. Bardzo dobry kolarz. Niezły biegacz. Uważa, że triathlon to styl życia. I to on jest najważniejszy, a nie wyniki. Mówi, że do swojego treningu w ogóle nie przykłada uwagi, bo najważniejsi są zawodnicy, których prowadzi. Poznajcie Łukasza Lisa z TRICLUBU. W przeszłości zdolnego pięcioboistę”. Facet z takim potencjałem na pewno może namieszać na Hawajach. Podobnie jak Młodzikowski, czyli zawodowy żołnierz – gość z bardzo silną głową, zdeterminowany jak mało kto, by pokazać się na międzynarodowej arenie z dobrej strony. Slota wywalczył w Barcelonie, gdzie w związku z dużymi falami zawodnicy płynęli tylko 950 m. Swój potencjał Paweł pokazał już wcześniej, podczas legendarnych zawodów Malbork 2020, które zakończył z czasem poniżej 9 godzin – 8:57:20. Z tego, co wiem, w cieple czuje się dobrze, a zatem: do boju Młody!
Roberta Wilkowieckiego zostawiam sobie na koniec tego tekstu, nie tylko dlatego, że poświęcam go głównie amatorom. Po prostu o „Wilku” napisano i powiedziano w ostatnich tygodniach chyba wszystko. Od siebie dopowiem tylko tyle: sama kwalifikacja pro na MŚ Ironman to duży sukces polskiego triathlonu, ale dla Roberta jest tylko przystawką. Danie główne „skonsumuje” 8 października.
Mam nadzieję, że w trakcie nie złapie go żadna niestrawność. Jeśli ciało nie zawiedzie, jestem pewien, że będziemy mieć polskiego zawodnika w TOP 10 tych prestiżowych zawodów, co byłoby niewyobrażalnym sukcesem. Kto je wygra? Nie zamierzam być oryginalny – będę zdziwiony jeśli potwór z Bergen, czyli Kristian Blummenfelt, da się komukolwiek wyprzedzić. Norweg w ostatnich kilkunastu miesiącach robi wszystko (mistrzostwo olimpijskie, mistrzostwo świata w St. George), żebyśmy za kilka lat to jego, a nie Frodeno nazywali najlepszym zawodnikiem w historii. Oczywiście, to Ironman, więc nie postawiłbym na Skandynawa oszczędności życia, bo na takim dystansie zawsze coś może pójść nie tak. Natomiast jeśli ten niewysoki Gladiator będzie miał swój dzień, nie widzę na triathlonowej arenie wojownika, który mu się przeciwstawi…