#GdzieIchWywiało 04: Jakub Świerczok

Autorski cykl #GdzieIchWywiało na „The Sport” przybliża kariery byłych reprezentantów Polski, lub piłkarzy w mocno związanych z polską piłką, którzy dziś znajdują się poza piłkarskim mainstreamem. Co robią, jak sobie radzą i dlaczego są tam, gdzie są. Tym razem badamy sprawę Jakuba Świerczoka, który od ostatniego lata gra w Japonii, lecz ostatnio ma tam pozaboiskowe problemy.

Jakub Świerczok to jeden ze złych chłopców polskiej piłki. Piekielnie utalentowany już jako nastolatek wyjechał do Bundesligi, nie mając nawet debiutu na poziomie ekstraklasy. Odbiło się to wówczas szerokim echem, gdyż po tym jak przez jedną rundę na poziomie pierwszej ligi strzelił 12 bramek w 18 meczach Polonii Bytom, chrapkę na niego miały kluby z najwyższej klasy rozgrywkowej. On sam chciał spróbować sil za granicą, a Polonia dostała ofertę, jakiej w 2012 roku nie złożyłby jej żaden polski klub – blisko pół miliona euro. Pewnie nawet dziś nikt z PKO Ekstraklasy nie dałby tyle za gracza z Fortuna 1 ligi. Świerczok po transferze z marszu dostał dwa mecze w pierwszym składzie na poziomie Bundesligi, ale łącznie uzbierał tylko 6 występów.

Cierpliwość nigdy nie była jego mocną stroną. Kiedy Niemcy zorientowali się, że choć potencjał ma spory, ale nie jest jeszcze gotowy na Bundesligę, trafił do rezerw, na co się… obraził. Potem odwracał kota ogonem, twierdząc, że to klub nie pozwalał mu grać i to nawet w rezerwach, bo gdyby tam grał… zdobyłby tytuł króla strzelców.

„Ewidentnie mieli tam ze mną jakiś problem. Mówili mi, że za mało się uśmiecham. Rozumiesz? Nie uśmiecham się, dlatego nie gram. Nie czułem się gorszy od żadnego z konkurentów do miejsca w składzie ani w pierwszej, ani tym bardziej w drugiej drużynie. W żaden sposób nie paraliżowały mnie wypełnione do ostatniego miejsca 50-tysięczne trybuny. W ogóle nie rozumiem piłkarzy, których to stresuje. Mnie to napędzało. W rezerwach, gdyby tylko pozwolono mi normalnie grać, pewnie zostałbym królem strzelców” – to wszystko powiedział w głośnym wywiadzie „Przeglądowi Sportowemu”, tuż po powrocie do Polski.

Już wtedy można było się zastanawiać, czy na strychu u młodego napastnika, aby na pewno panuje niezbędny do zrobienia kariery w tym sporcie porządek. Nie wypominano mu zbyt długo tych słów, bo w Polsce początkowo tułał się po takich klubach jak Piast Gliwice, Górnik Łęczna i GKS Tychy. Na dobre odpalił ponowie dopiero w rodzinnym mieście, na Górnym Śląsku, strzelając na poziomie pierwszej ligi 16 goli w 30 meczach. Wtedy dostał kolejną szansę od losu i mimo łatki trudnego charakteru postawiło na niego KGHM Zagłębie Lubin 

Goleador za drobne

Wydawało się, że „Miedziowi” nie ryzykują aż tak dużo, bo jak popularnemu Świeżemu nie wyjdzie w Lubinie, to zawsze będzie mógł odejść. Ówczesny prezes Robert Sadowski i dyrektor sportowy Piotr Burlikowski (notabene dziś ponowie pracujący w Lubinie) zgodzili się na warunek agenta i wpisali do jego kontraktu kwotę 700 tys. euro odstępnego. Uważali wtedy, że nawet jeśli ktoś wyłoży taką kasę, to zważywszy na fakt, że wydali na niego zaledwie 100 tys. euro i tak będzie to świetny deal.

Pomylili się i to srogo. Świerczok wziął się za siebie, poprawił dietę – z czym także miał problemy – i poprosił o pomoc w indywidualnych treningach Pawła Karmelitę, ówczesnego asystenta w sztabie pierwszej drużyny Zagłębia. Mało kto wie, że to właśnie Karmelita jest ojcem późniejszych sukcesów Kuby, o czym sam wielokrotnie mówił.

– Sam do mnie przyszedł. Pracowaliśmy głównie nad wykończeniem. Dostawał piłki w różnych obszarach pola karnego i miał za zadanie trafiać w wyznaczone fragmenty bramki. Często między słupkami stawali chłopcy z akademii, by jak najbardziej utrudnić mu to zadanie. Czasami pracowaliśmy sami, ale najważniejsze, że były efekty – wspominał tamte czasy Karmelita.

Efekty, do jakich pił, to 17 goli i 3 asysty na przestrzeni sześciu miesięcy, które zaowocowało kolejnym zagranicznym transferem. Zgłosił się bułgarski potentat Łudogorec Razgrad, który nawet nie negocjował. Poinformował tylko, że aktywuje klauzulę odstępnego jednym przelewem. Sadowski i Burlikowski pluli sobie w brody, ale nie mogli nic z tym zrobić. Stracili swojego goleadora i to za drobne jeśli popatrzymy na to, ile dawał zespołowi.

W Bułgarii miał lepsze i gorsze okresy, ale przez 2,5 roku uzbierał 86 występów, 37 goli i 10 asyst. Posmakował Ligi Europy, wychodził w pierwszym składzie na San Siro w meczu z AC Milan w fazie grupowej tych rozgrywek, ale kiedy znów zaczął grywać mniej, kolejny raz wrócił do kraju. Najpierw wypożyczył, a potem wykupił go Piast Gliwice, ale zrobił to tylko po to, by od razu sprzedać go z pokaźnym zyskiem. Na wypożyczeniu w Gliwicach spędził sezon, strzelił 17 goli i został wykupiony za milion euro, by za moment skorzystać z bardzo egzotycznej oferty z Japonii, za którą Piast otrzymał 2 mln euro. Łudogorec zadowolony, bo finalnie dostał za Świerczoka więcej, niż za niego zapłacił, gliwiczanie na czysto  zarobili 1 mln euro, a sam piłkarz dostał bajoński kontrakt w Azji.

Japońskie ciężary

Na początku szło mu dobrze. Dość szybko przebił się do pierwszego składu, a potem zaczął strzelać jak na zawołanie zarówno z J-Leage, krajowym pucharze jak i azjatyckiej Lidze Mistrzów. Po ośmiu występach miał na koncie sześć trafień.

 

Szybko stał się ulubieńcem miejscowych kibiców i trudno się temu dziwić. Od piłkarzy z Europy wymaga się, by robili różnicę na boisku w każdym meczu i nawet jeśli nie zawsze strzelał, to był chwalony za swoje występy. Nie jest tajemnicą, że poleciał do Japonii zarabiać pieniądze i że miał lepsze pod względem sportowym oferty. Mimo tego początkowo nie wypadł z orbity zainteresowań selekcjonera Paulo Sousy. Portugalczyk zapewnił, że jeśli będzie w dobrej formie, to będzie mógł liczyć na powołania.

Plany pokrzyżowała pandemia koronawirusa, przez którą swobodne podróże pomiędzy Europą a krajami azjatyckimi stały się praktycznie niemożliwe. Do tego dochodziły bardzo restrykcyjne przepisy covidowe w Japonii, przez które musiałby długo przebywać na kwarantannie po powrocie z kadry, bez względu na szczepienia i negatywne wyniki testów.

Na ten moment licznik Świerczoka w Kraju Kwitnącej Wiśni zatrzymał się na 21 występach i 12 bramkach. Niestety nie dlatego, że liga japońska gra w systemie wiosna – jesień. Polak otrzymał pozytywny wynik testu antydopingowego po meczu Azjatyckiej Ligi Mistrzów w Korei Południowej. Zgodnie z przepisami poprosił o przebadanie próbki B i wydał oświadczenie, w którym zapewnił, że jest niewinny.

„Oświadczam, iż nigdy nie stosowałem jakichkolwiek niedozwolonych środków dopingujących. W trakcie mojej kariery wielokrotnie byłem poddawany kontrolom antydopingowym (w tym w trakcie EURO 2020 w czerwcu 2021 roku) i wszystkie dotychczasowe kontrole kończyły się wynikiem negatywnym. Jednocześnie deklaruję chęć pełnej współpracy i podejmę wszelkie możliwe kroki w celu wyjaśnienia niniejszej sprawy” – napisał na swoim profilu na Instagramie.

To oczywiście nie wystarczyło, dlatego tymczasowo jest zawieszony przez Azjatycką Konfederację Piłkarską. Nagoya Grampus dograła sezon bez polskiego snajpera, a w styczniu pojawiły się plotki, że Świerczok być może ponownie wróci do ekstraklasy.

Na tę chwilę zawodnik i jego agent Jarosław Kołakowski nabrali wody w usta. Czekają na rozwój wypadków, bo Świerczok w Japonii ma kontrakt ważny jeszcze przez dwa lata. Kluczowe mogą być wyniki próbki B, chociaż pojawiają się teorie spiskowe. W klubie jest nowy dyrektor sportowy Motohiro Yamaguchi (były reprezentant Japonii), który wprowadza swoje porządki. Pozbył się już trenera Massimo Ficcadentiniego i większości zawodników, których sprowadził jego poprzednik. Świerczok jest bardzo drogi w utrzymaniu i na jego przykładzie Yamaguchi chce pokazać, jak kierownictwo marnowało pieniądze.

Najpierw musi się jednak wyjaśnić historia z dopingiem, która jest poważną rysą na wizerunku naszego reprezentanta. Coś nam podpowiada, że najpóźniej latem znów będziemy oglądać go w Europie, a może nawet w Polsce.

Fot. twitter.com/Transfery_

Piotr Janas

Udostępnij

Translate »