Jak wychować przyszłą gwiazdę NBA?

23 czerwca Jeremy Sochan został pierwszym Polakiem w historii wybranym w pierwszej rundzie draftu NBA. Z dziewiątym numerem trafił do San Antonio Spurs. Oprócz samego Jeremy’ego było to też niewątpliwie ważne wydarzenie dla jego rodziców. Rozmawiamy z nimi na temat tego, co jest najważniejsze w kształtowaniu młodego koszykarza i jak wyglądała droga Polaka do NBA z ich perspektywy.

Radosław Spiak: Ochłonęli państwo już po tych wszystkich emocjach związanych z draftem? I czy był duży stres, nawet mimo tego, że w sumie było wiadomo, że Jeremy będzie wybrany?

Aneta Sochan: Wydaje mi się, że zawsze jest stres. Ja jestem taka, że dopóki nie postawię kropki nad „i”, to tak do końca nigdy nie wiem, co się stanie. Ale było ciekawie. Byliśmy tam razem, miło spędziliśmy czas, z moją mamą, z siostrą, ze znajomymi Jeremy’ego, z jego trenerami z Southampton, z agentami. To było pozytywne doświadczenie, pozytywny stres.

Wiktor Lipiecki: Ja bym dodał do tego, że stres jest ludzkim odczuciem i można się starać go racjonalizować, przy czym włącznie z Jeremym nie mieliśmy nad niczym kontroli, proces draftowy był bardzo płynny. Natomiast szczerze mówiąc, byłem zaskoczony, że zarówno Aneta, jak i ja nie byliśmy bardzo zdenerwowani. Chyba nawet Jeremy bardziej się denerwował od nas.

 

Co działo się w Nowym Jorku przez te parę dni przed draftem i tuż po? Jak wyglądają kulisy tego wydarzenia?

WL: Przyznam, że byliśmy bardzo zajęci przez te kilka dni, ale nasz wyjazd był zorganizowany bardzo dobrze przez NBA. Byliśmy tam w szerszym gronie – trochę rodziny, znajomych, przyjaciół. Były seminaria, spotkanie z mediami, głównie dla Jeremy’ego, ale dla nas też jako najbliższej rodziny. Było też jedno spotkanie właśnie rodzin graczy, które było dla nas bardzo pomocne. Samo to, że mieszkaliśmy w hotelu na Manhattanie wraz z innymi zawodnikami i ich rodzinami, pozwoliło nam poznać wielu ludzi. A w sam dzień draftu byliśmy bardzo zajęci. Tradycją NBA jest w tym dniu lunch z komisarzem, Adamem Silverem. Są na niego zaproszeni wszyscy zawodnicy z „green roomu”, którzy mogą zabrać ze sobą do ośmiu gości. To zajęło nam dosyć dużą część dnia. Ogólnie byliśmy w biegu i mieliśmy napięty grafik, ale wyjazd był bardzo udany.

AS: W dniu draftu wszystko działo się bardzo szybko. Przed rozpoczęciem każdy dostał swój stolik. Bardzo dużo czasu zajęło nam, zanim wyszliśmy z hali, zrobiliśmy to chyba o północy. Po wyborze są media, zdjęcia z rodzinami. Mieliśmy też zaplanowaną kolację, na którą przez te wszystkie obowiązki spóźniliśmy się chyba dwie godziny (śmiech).

Nietrudno się domyślić, że draft to wielka machina medialna i że sporo osób zgłaszało się do państwa z różnymi propozycjami czy prośbami. Jak konkretnie zmieniło się państwa życie od tego czasu, a nawet wcześniej, jeszcze od czasu przygotowań do naboru?

AS: Zawsze podchodziliśmy do tego i ogólnie do naszego życia ze zdrowym dystansem. Mamy dużo takich swoich wewnętrznych zasad. Wiele osób się do nas dobijało, nie tylko media. Chcieli porozmawiać przed draftem czy po. Ale ponieważ wierzymy w zdrową komunikację i zachowywanie granic, dawaliśmy znać mediom, że teraz jest nasz czas i że porozmawiamy niedługo. Próbujemy twardo stąpać po ziemi.

WL: Jesteśmy rodziną – Jeremy ma młodszego brata, my pracujemy, mamy pewne zobowiązania, do tego mamy psa, więc musieliśmy to jakoś zbalansować.

AS: Ale jesteśmy wdzięczni za kibicowanie, za pozytywną energię. Dużo ludzi się tym dzieliło z nami, nie tylko media.

Jedną z pierwszych rzeczy, które wiadomo o zawodniku wybranym z tak wysokim numerem jak Jeremy, jest to, ile pieniędzy zarobi przez najbliższe lata. Jak się państwo na to zapatrują? Chodzi mi nie tylko o to, że teraz państwa syn będzie multimilionerem, ale też o to, że wszyscy o tym wiedzą, że będzie.

AS: Na pewno z jednej strony jest to trochę surrealistyczne. Mówimy przecież o olbrzymich pieniądzach. Z drugiej strony mam taką refleksję, czym jest dla mnie pieniądz i jak moja rodzina zawsze podchodziła do tej kwestii. To jest coś normalnego i będziemy musieli nauczyć się z tym żyć i funkcjonować. Dla nas pieniądze nigdy nie były motywacją. Mam nadzieję, że Jeremy dobrze wykorzysta swoje pieniądze.

WL: Jest to coś normalnego w tym sensie, że jako rodzina otwarcie podchodziliśmy do roli pieniędzy w życiu – jak należy je szanować, co można z nimi zrobić, a czego nie można. Kładliśmy nacisk na zdrowsze poczucie szczęścia, które niekoniecznie wiąże się z zarobkami. Do czego zmierzam? Jeremy jest młodym człowiekiem i będzie zarabiał pieniądze, które tak naprawdę trudno jest mi sobie wyobrazić, natomiast wie, kim jest, wie, że jesteśmy przy nim i mamy nadzieję, że rozmowy i wartości, które wyniósł z domu, będą powodowały, że będziemy potrafili wszyscy razem funkcjonować w tym środowisku. Bo są dwie strony tego medalu – jedna jest taka, że Jeremy musi działać z dnia na dzień i oceniać, co będzie dobre i ważne dla niego, a druga jest taka, że teraz wyjdzie na ulicę i wszyscy wiedzą, ile zarabia. Będzie musiał umieć się do tego jakoś odnieść. Ale na pewno będzie się tego uczył.

W którym momencie zdali sobie państwo sprawę, że państwa syn będzie zawodowym koszykarzem, a w którym, że trafi do NBA? Czy były takie konkrente momenty?

WL: Nasze podejście było takie, że po prostu słuchalismy Jeremy’ego i chcieliśmy, żeby był szczęśliwy. Oczywiście chcieliśmy mu pomagać i wspierać w osiąganiu marzeń. Kiedy mówił o tym, że będzie grał profesjonalnie i że będzie grał w NBA, to my pytaliśmy: „OK, to co zrobić, jak chcesz tam dotrzeć za cztery-pięć lat? Jak możemy pomóc?”. I to znowu była otwarta dyskusja na temat podejmowania kolejnych kroków. Decyzje, które podejmowaliśmy przez ostatnich parę lat, były ostatecznie decyzjami Jeremy’ego. A kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że będzie grał profesjonalnie? Dwa-trzy lata temu. Bo tak naprawdę do 15. roku życia Jeremy mieszkał z nami w Milton Keynes, trenował sobie w klubie, trenował różne sporty, i dopiero później, kiedy się przeniósł do Southampton, zaczął pracować z lepszymi trenerami, przy czym nie chodzi tylko o koszykówkę, ale ogólnie o życie. Tam zaczął się go uczyć. I wtedy on sam się przekonał, że może to robić i że chce to robić, a my wtedy byliśmy po prostu pomocnymi rodzicami.

AS: Myślę, że to był właśnie ten moment, kiedy się przeniósł do Southampton. Z rozmów z tamtejszymi trenerami i obserwacji tego, jak się rozwija, wynikało, że jest wyjątkowy. Zawsze o tym wiedzieliśmy, ale dopiero kiedy zaczął grać ze starszymi chłopakami, był albo równy wobec nich, albo nawet lepszy. Prezentował duże umiejętności, był bardzo naturalny w tym wszystkim.

WL: Przy czym z naszego punktu widzenia nie chodzi tylko o koszykówkę, a na pewno nie w takim zawężonym, czysto boiskowym sensie, o którym często myślą tacy zwykli kibice – którymi my też przecież byliśmy – czyli „czy rzuci 30 punktów w meczu?”. Chodziło nam bardziej o to, jak Jeremy zachowuje się na boisku, jak czyta grę, jak pomaga kolegom i zespołowi. Wtedy właśnie było widać jego boiskową inteligencję, bo to wszystko pokazywał jako tak naprawdę młody chłopak.

AS: To jest właśnie coś, o czym rzadko się mówi, a co my chcielibyśmy podkreślić – że zawsze mówi się o umiejętnościach czysto boiskowych, ale bardzo istotny jest rozwój mentalny, emocjonalny, i to na każdym etapie. Z jednej strony tak trafialiśmy, ale z drugiej świadomie kierowaliśmy wyborami klubów i trenerów, którzy mieli podobne wartości do nas i przede wszystkim prowadzili zdrową relację z Jeremym. Czyli nie tylko mówili mu, co ma robić i jak ma robić, ale też go motywowali.

WL: Nie chodzi o talent typowo koszykarski, bo ten ma mnóstwo dzieciaków na całym świecie, tylko o to, jaką niesamowitą rolę odgrywa ten mentalny i emocjonalny aspekt. My też się tego uczymy, ale byliśmy trochę zaskoczeni, że nawet na elitarnym poziomie cały czas niewiele ludzi ma umiejętności i wiedzę, jak z tym pracować i jak to wykorzystywać. Podam taki przykład: rozmawialiśmy z wieloma agencjami czy klubami, które chwaliły się swoimi trenerami, pokazywali nam hale i jakim to fantastycznym zapleczem nie dysponują. A kiedy my pytaliśmy: „a jakie wsparcie psychiczne oferujecie?”, to byli zaskoczeni.

AS: Mówili, że jak będzie potrzeba, to coś takiego zorganizują, ale nie było za dużo przypadków, żeby ktoś miał coś takiego na stałe. A dla nas zawsze ważny był ten wewnętrzny rozwój psychologiczny, bo Jeremy ma fajne umiejętności, ale środowisko jest bardzo istotne.

Młody Jeremy Sochan na boisku w Warszawie (fot. archiwum rodziny Sochanów)

Ciekawi mnie, jak z perspektywy rodzica wygląda proces rekrutacji młodego gracza do danej drużyny. W przypadku Jeremy’ego mam na myśli szkołę średnią w USA, Ulm w Niemczech i potem Baylor w NCAA. A zwłaszcza, jak dużą rolę w tym mieli agenci? Bo niby każdy kibic wie, że oni istnieją, ale gdyby mogli państwo opowiedzieć o tym trochę szerzej.

WL: Kładliśmy nacisk na ludzką stronę całego procesu, nie tylko koszykarską. A do tego w pewnym sensie mieliśmy szczęście, że spotykaliśmy na swojej drodze dobrych ludzi, z którymi nawiązywaliśmy kontakty. Począwszy od szkoły średniej w Stanach, przez klub w Niemczech, a potem studia udało nam się nie tylko rozmawiać z wieloma klubami i szkołami, ale bardzo ważne jest to, że udało nam się je odwiedzić. Polecieliśmy razem z Jeremym do USA, gdzie chodziło nam bardziej o poznanie ludzi, a nie samego miejsca. To było dla nas najważniejsze. Bo jak się rozmawia z tymi ludźmi w różnych miejscach, to oni wszyscy mówią w pewnym sensie to samo. Mają biznesowe podejście, wszystko jest u nich świetne, przygotowują tak zwane sales pitches i tak dalej. I dopiero na dalszym etapie rozmów – a rozmawialiśmy z wieloma uniwersytetami – zaczynaliśmy widzieć różnice, które szkoły są bardziej autentyczne, zdrowe i szczere. Dla nas. Bo wiadomo, każdy ma swoją drogę i wartości, więc to, że my wybraliśmy taki uniwersytet, a nie inny, to nie znaczy, że on będzie najlepszy dla każdego. Ale my na to kładliśmy największy nacisk. Pomagaliśmy Jeremy’emu, rozpisywaliśmy na dużych kartkach papieru wszelkie za i przeciw, jakie to są opcje, co się z nimi wiąże, nie tylko z naszego, przede wszystkim z jego punktu widzenia. W ten sposób staraliśmy się, żeby podejmowane decyzje były jak najbardziej świadome. A co do agentów, rozmawialiśmy z nimi już ładnych parę lat temu, bo zainteresowali się Jeremym dość wcześnie, ale powiedzieliśmy im szczerze, że będziemy się wiązać z agencjami dopiero wtedy, kiedy to będzie naprawdę potrzebne. Nie uważaliśmy, że na danym etapie – gdy Jeremy miał 15-16 lat – agenci byli potrzebni. Natomiast rozmawialiśmy i dialog był. Niektóre agencje i niektórzy agenci tworzyli z nami relacje przez lata, a niektóre nie. Koniec końców Jeremy związał się z agencją dosłownie przed samym draftem.

Czy w jakikolwiek sposób namawiali państwo Jeremy’ego do reprezentowania Polski, a nie Wielkiej Brytanii? Pytam o to między innymi dlatego, że na Wyspach traktują go jak swojego.

AS: I my się cieszymy, że traktują go jak swojego – i w Polsce, i w UK. Ale nie naciskaliśmy na niego. Chcemy, żeby ludzie, także rodzice, to przeczytali – tak, Jeremy podejmował te decyzje z nami, przy nas, ale tak naprawdę sam. Bardzo go słuchaliśmy, jak się czuje. Odpowiadając wprost – oszacował, gdzie mu będzie lepiej i zżył się z chłopakami z Polski. Wydaje mi się, że mieli bardzo fajną ekipę w roczniku 2003, czuł się tam dobrze, dobrze mu się współpracowało z trenerem, nabrał zaufania, no i trener Mazur go słuchał. Nie ustawił go pod koszem tylko dlatego, że był duży, ale widział w nim potencjał na różnych pozycjach i Jeremy wykreował sobie fajną rolę. Jak to mówią Anglicy, at the end of the day reprezentowanie Polski to była decyzja Jeremy’ego.

Ale to, w jaki sposób Jeremy trafił do kadry, to jednak trochę pani zasługa. Skontaktowała się pani z PZKosz-em a propos pani syna. Jak to wyglądało?

AS: Nie wiedzieliśmy, jak zacząć cały proces. Ja na przykład wierzę w komunikację. Nie mam problemu z tym, żeby zadzwonić czy wysłać coś do kogoś. Przyszło to naturalnie, jak zobaczyliśmy, że Jeremy zaczął się rozwijać. Wydawało nam się, że fajnie sobie radzi w tego kosza. Zawsze chciał więcej i więcej, a z naszej perspektywy kadra to też było miejsce, gdzie może się rozwijać. Dla nas wszystkich ważne są doświadczenia i taka otwartość. I tak – skontaktowałam się ze związkiem chyba na Facebooku, podano mi namiar na kogoś, już nie pamiętam na kogo, i tak to się zaczęło.

WL: I to jest też przykład tego, o czym mówiliśmy wcześniej. My jako rodzice chcemy umożliwić Jeremy’emu rozwój i spełnianie marzeń. Ale z drugiej strony jest to też przykład na to, że tego typu struktur w związku nie ma, a w zasadzie nie było. Dlatego mówimy, że komunikacja na linii związek-trenerzy-młode talenty powinna być budowana i dlatego to musiało wyjść z naszej strony.

AS: Wydaje mi się, że dużo rodziców ma jakieś bariery przed komunikacją z PZKosz-em, kadrą. My nie mamy takich barier. Uważamy, że rola rodzica przez wspieranie dziecka jest bardzo ważna. I tak powinno być też w relacjach z trenerami, żeby te dzieciaki były zachęcane i słuchane. A wydaje mi się, że w tych relacjach jest blokada, przynajmniej z tego, co obserwuję. Opiekunowie i trenerzy to bardzo ważne osoby w rozwoju zawodników. Mam ogromną nadzieję, że te relacje na etapach klubowych, kadrowych będą otwarte i pozytywne. Chyba w tym wszystkim chodzi o dobro i rozwój zawodnika-człowieka. Wiem, że trąbię i się powtarzam, ale takie empowerment, danie młodym ludziom siły głosu, siły podjęcia decyzji, jest bardzo ważne.

Czy Jeremy zagra na wrześniowym EuroBaskecie?

WL: Nie wiemy. Na pewno chciałby, ale to nie jest tylko jego decyzja. Zdajemy sobie sprawę, że dopiero zaczyna swoją przygodę z profesjonalną koszykówką, więc nie jest w pozycji zawodników grających kilka sezonów, mających wypracowane role i wiedzących, jak to funkcjonuje w NBA. Dlatego jesteśmy zależni od San Antonio Spurs i ich poglądu. Na tę chwilę decyzja nie została jeszcze podjęta, więc musimy uzbroić się w cierpliwość.

Udostępnij

Translate »