Jaskółka: Wilkowiecki może być w czołowej „10-tce” MŚ

Marek Jaskółka to zdaniem wielu najlepszy polski triathlonista w historii. Dwukrotny olimpijczyk – z Pekinu i Londynu, wielokrotny złoty medalista mistrzostw kraju, uczestnik zawodów na całym świecie, w tym MŚ na Hawajach w 2014 roku. Powspominaliśmy z nim tamten start, porozmawialiśmy też o szansach Roberta Wilkowieckiego w tegorocznym wyścigu oraz o faworytach do zdobycia tytułu. 

W 2014 roku na MŚ na Hawajach byłeś 22. Uważasz, że Robert Wilkowiecki poprawi ten wynik?

Zacznę od tego, że ten chłopak bardzo dobrze rozwinął się przez ostatnie lata. Wpadł mi w oko już w Barcelonie w 2019 roku, gdy w swoim debiucie na pełnym dystansie ustanowił rekord Polski. Na ostatnich mistrzostwach Europy we Frankfurcie bardzo mnie zaskoczył. I czasem poniżej ośmiu godzin, i miejscem, bo przecież był drugi. Robert ma potencjał, by walczyć z najlepszymi na świecie. Na pewno zrobi lepszy wynik ode mnie (8:48:27 – red.) – zawody przed ośmioma laty były bardzo ciężkie, walczyliśmy w upale. Pamiętam, że z rezultatem nieco powyżej 8:14 wygrał je Sebastian Kienle. Myślę, że jeśli w sobotę warunki będą korzystniejsze niż w 2014 roku, to „Wilku” osiągnie podobny czas do Niemca, czyli około 8:15. Powinno mu to dać miejsce w dziesiątce. 

Po latach jesteś zadowolony z tamtego występu, czy jednak odczuwasz niedosyt?

Przygotowując się do pełnego dystansu chciałem przede wszystkim wywalczyć kwalifikacje na Hawaje. Udało się, chociaż wymagało to sporo wysiłku. I czasu, a ja wtedy byłem w Saarbrücken trenerem niemieckiej młodzieży triathlonowej, zawodników do 23 lat. W związku z tym na swoje zawody kwalifikacyjne musiałem brać urlop. W efekcie na mistrzostwa świata zostało mi go tylko siedem dni, dlatego poleciałem na Konę dopiero tydzień przed Ironmanem. To był zdecydowanie za krótki okres, by się odpowiednio zaaklimatyzować. 

Opowiedz o tym więcej. 

Na wyspie cały czas czułem się przegrzany, jakbym miał permanentny stan podgorączkowy. Podczas startu już po pływaniu wiedziałem, że to nie jest mój dzień. Z wody wyszedłem między innymi z Kienle, a przecież byłem wtedy dużo lepszym pływakiem od niego – miałem odpowiednią szybkość z krótszych dystansów. 

Do czołówki straciłem prawie pięć minut, to było naprawdę dużo. Potem ruszyłem razem z Sebastianem na rowerze, a musisz pamiętać, że jest dużo lepszym ode mnie kolarzem. Po 45 km pościgu za najlepszą grupą stwierdziłem, że to za mocne tempo dla mnie, że jeśli nie zwolnię, to potem padnę na bieganiu. Ostatnich 40-50 km jazdy to był koszmar, cały czas poruszałem się pod wiatr. 

Gdy dotarłem do strefy T2, byłem szczęśliwy jak nigdy, choć bieg też nie był łatwy – odczuwałem podczas maratonu naprawdę potężny upał. Ciepło biło nie tylko od słońca, ale też od asfaltu. Lepiej poczułem się dopiero po piętnastu kilometrach, kiedy zacząłem mijać coraz większą liczbę zawodników. Wcześniej było na tyle źle, że przez chwilę… nawet szedłem, aby za mocno się nie zakwasić. 

Ogólnie zważywszy na wszystkie okoliczności byłem zadowolony z tego startu. Zdawałem sobie też sprawę, że to pewnie mój pierwszy i ostatni raz na Hawajach.

Bardziej cenisz sobie ten występ, czy reprezentowanie Polski na igrzyskach w Pekinie i Londynie?

Ciężko to porównać, choć oczywiście prestiż igrzysk jest nieco większy. Odbywają się co cztery lata, a cykl kwalifikacyjny do nich jest jeszcze trudniejszy, niż wtedy był na MŚ Ironman. Trwał dwa lata, człowiek w tym czasie musiał odbyć bardzo dużo startów. Przed Londynem złamałem obojczyk na zawodach w Madrycie, więc rok eliminacji mi przepadł. Został tylko 2011, by wywalczyć przepustkę. Nie było łatwo, ale się udało, a satysfakcja po osiągnięciu tego celu była naprawdę bardzo duża. 

Co czułeś, gdy Wilkowiecki zdobywał w Niemczech, czyli w kraju, w którym mieszkasz na co dzień, srebro ME?

Byłem kompletnie zaskoczony. W sumie to… nie śledziłem jakoś specjalnie tych zawodów. Nagle napisał do mnie kolega, który spytał, „czy znam tego Polaka, który był drugi we Frankfurcie?” Dopiero wtedy szybko sprawdziłem co się stało i byłem w szoku. Nie startowałem tam nigdy, ale kiedyś planowałem występ w tym mieście, w 2013 roku, więc trochę znam tę trasę. Nie jest za łatwa. Zaimponował mi bieg Roberta, spisał się na nim rewelacyjnie.

Dla ciebie satysfakcja może być tym większa, że trenerem Wilkowieckiego jest twój dobry kolega Filip Szołowski, z którym przez lata reprezentowałeś Polskę.

Widać, że pomógł Robertowi zrobić postęp, serce się cieszy, gdy człowiek widzi taką pracę!

Dlaczego musieliśmy czekać aż osiem lat na polskiego prosa na Hawajach?

Myślę, że to może być efekt olbrzymiej rywalizacji – w ostatnich latach poziom światowego triathlonu poszedł bardzo mocno do góry, przede wszystkim jeśli chodzi o wyniki kolarskie. Tak od 2017-2018 roku jesteśmy świadkami rewolucji. Na pewno pomogła w niej technologia, coraz wyższej jakości sprzęt pomaga w osiąganiu wybitnych wyników. 

Wracając do naszych – jakiś czas temu liczyłem, że kwalifikacje wywalczy Miłosz Sowiński, który pokazał się ze znakomitej strony w 2020 roku w Malborku, gdzie ustanowił wówczas rekord Polski. Widzę w nim potencjał, mam nadzieję, że ustabilizuje formę i co za tym idzie dorówna za jakiś czas poziomem Robertowi. 

Podoba mi się również Kacper Stępniak. Na połówce w Poznaniu pokazał, że stąpa Wilkowieckiemu po piętach. Podjął też ostatnio dobrą decyzję o odpuszczeniu pracy i ponownym skupieniu się w 100% na treningach. Nie da się godzić startów na światowym poziomie z robotą. Przekonałem się o tym właśnie wtedy, kiedy prowadziłem wspomnianych triathlonistów przed 2014 roku. Nie mogłem się skupić w 100% na zajęciach i to potem miało przełożenie na moją formę na Hawajach.

Wierzysz w to, że twoja koleżanka od lat, czyli Agnieszka Jerzyk, wywalczy kwalifikacje?

Niedawno się z nią spotkałem w Szklarskiej Porębie, trenowaliśmy razem, miło było na siebie wpaść po tylu latach. Ma podstawy do tego, żeby zdobyć slota. Dobrze biega, potrafi jeździć na rowerze, jest zawzięta i pracowita – mam nadzieję, że przekuje to wszystko na odpowiedni wynik.

Z czego twoim zdaniem wynika ta olbrzymia siła Kristiana Blummenfelta? Norweg w ciągu niespełna dwunastu miesięcy zdobył mistrzostwo olimpijskie i Ironman, co nikomu wcześniej w tak krótkim czasie się nie udało. 

Ciężko mi dokładnie powiedzieć, bo za dobrze go nie znam. Na żywo widziałem Skandynawa tylko raz, w 2013 lub 2014 roku, na zawodach Pucharu Europy w Estonii. Byłem kontuzjowany, nie mogłem startować, a Kristian wygrał wtedy imprezę pokazując jako młody chłopak, że ma potencjał. Z tego, co wiem, bardzo dużo trenuje w górach, lubi takie zajęcia, na pewno sporo mu dały. A jego wyczyn rzeczywiście budzi największe uznanie. Wcześniej czegoś podobnego dokonał Janek Frodeno, mistrz olimpijski z Pekinu. No ale jednak Niemiec potrzebował więcej czasu, by potem wywalczyć złoto na długim dystansie.

Jakby tego mało, Blummenfelt mówi, że chce obronić olimpijskie złoto w Paryżu!

Gdyby się udało, byłoby to kompletne szaleństwo. W końcu dystans Ironman „odbiera” szybkość i dynamikę potrzebne na krótszych startach. Jeśli Kristian zdołałby je „utrzymać” i wygrać igrzyska po raz drugi, to „chapeau bas” (czapki z głów – red.)! 

Kto twoim zdaniem przy dobrym dniu może mu się w sobotę postawić?

Myślę, że Gustav Iden, który dwa razy był mistrzem świata na połówce, zrobił też Ironmana w 7:42. To dobry kolega Blummenfelta, razem trenują, znają swoje słabe punkty choć umówmy się – za wielu to obaj ich nie mają (śmiech). Nie zdziwię się jeśli ten duet zajmie pierwsze dwa miejsca na podium. 

Jestem też ciekaw Duńczyka Magnusa Ditleva, który wygrał w tym roku kultowe zawody w Roth. Zrobił to w wielkim stylu, miał ponad 9 minut przewagi nad drugim na mecie Patrickiem Lange. To pokazuje, jak duże są możliwości tego chłopaka. A jeszcze będzie je poprawiał, bo przecież jak na długodystansowca jest młody, urodził się w 1997 roku. Jeśli dobrze zniesie pogodę na Hawajach, może pogodzić wszystkich faworytów. 

Kto z Niemców pod nieobecność Frodeno może być groźny?

Patrick Lange to nadal jest bardzo dobry zawodnik. Zdobywał już złoto na Hawajach, więc potrafię sobie wyobrazić, że jeśli będzie miał dzień konia, to znowu tam wygra. Z ciekawością obserwuję rozwój Floriana Angerta. Ten gość umie jeździć na rowerze i biegać, dlatego ma szansę na wysokie miejsce. Sebastian Kienle nie wygra, ale to jego ostatni start na MŚ, więc na pewno będzie zmobilizowany, by wystąpić tam z przytupem. Choć to już nie są czasy, gdy dominował nad wszystkimi na odcinku kolarskim. Obecnie nie brakuje zawodników, którzy na rowerze radzą sobie równie dobrze, co Niemiec.

Porozmawiajmy jeszcze chwilę o tobie. Jakiś czas temu współpracowałeś z braćmi Ławickimi, a jakich zawodników prowadzisz teraz?

Tylko dwójkę – amatora z Ameryki i Olę Krawczyk, która niedawno świetnie spisała się na dystansie podwójnego Ironmana. 

Mało, jestem zdziwiony.

Wiesz, nie mam za bardzo czasu, ponieważ zajmuje mi go rodzina i praca – jestem nauczycielem WF-u i angielskiego w liceum. Nie mam też potrzeby trenowania wielu osób, chociaż cieszę się, że mogę pomóc tej dwójce, z którą pracuję. Ne jestem też gościem, który by się specjalnie reklamował i szukał w ten sposób podopiecznych. Ale też jeśli ktoś się do mnie zgłasza z prośbą o pomoc, to jestem otwarty, raczej nie odmawiam. 

Na koniec jeszcze proszę o to, żeby starszy kolega poradził Robertowi Wilkowieckiemu jakich błędów na starcie na Hawajach nie popełniać.

Niech się za bardzo nie denerwuje i nie ciśnie na maksa od samego początku. Nie musi od pierwszych metrów pędzić z najlepszymi, może być w środku stawki. Prędzej czy później większość z rywali i tak zacznie umierać z wysiłku. I wtedy można zaatakować, z zimną krwią!

Udostępnij

Translate »