Kiedy jesteśmy w Chinach, jesteśmy Chińczykami

Weibo, czyli chiński odpowiednik Twittera, zawrzało kiedy Eileen Gu (Gu Ailing) odbierając złoty medal nie zaśpiewała hymnu. W ciągu godziny ocenzurowano każdy wpis na ten temat. Na wizerunku 18-letniej gwiazdy nie może pojawić się choćby najmniejsza ryska – Gu jest wręcz karykaturalnie narysowanym archetypem idealnej chińskiej sportsmenki. A fakt, że „podebrano” ją Amerykanom to tylko smaczny dodatek.

Olimpijska reprezentacja Chin ma około 30 sportowców, których polska nomenklatura okołosportowa określiłaby „farbowanymi lisami” – niektórzy, jak choćby Gu, mają mocne powiązania z krajem, a inni zakładają czerwone barwy wyłącznie na korzyść klasyfikacji medalowej.

 

Do tej drugiej kategorii należą przede wszystkim hokeistki i hokeiści. Jeremy Smith (Jieruimi Shimisi), jeden z wielu naturalizowanych zawodników Kunlun Red Star z KHL, stanął w bramce reprezentacji Chin pod kluczowym warunkiem – nie będzie musiał zrzec się amerykańskiego obywatelstwa.

„Nie martw się, zupełnie nie o to chodzi. Chodzi o to, byś wystąpił na igrzyskach” – miał usłyszeć on i kilkunastu innych. Tak właśnie rozpoczęło się naginanie prawa w imię propagandowego sukcesu sportowego – Chiny nie pozwalają bowiem na posiadanie podwójnego obywatelstwa.

– Kiedy jestem w Chinach, jestem Chińczykiem. Kiedy jestem w Stanach, jestem Amerykaninem – powtarzają jak mantrę chińscy sportowcy, unikając każdego pytania o paszport.

 

Różne twarze patriotyzmu

Dwa kluczowe nazwiska chińskiej sceny sportowej ostatnich tygodni to Eileen Gu oraz Zhu Yi. Charakter ich popularności jest jednak zgoła inny.

Gu jest słoneczkiem chińskich mediów. Mistrzyni Świata. Ojciec z Harvardu, matka z Peking, ona sama przyjęta na Stanford. Modelka Louis Vuitton i Tiffany. Tworzenie wokół niej propagandowych narracji jest banalnie proste.

A ponad wszystko – mimo urodzenia i wychowania w Stanach, zdecydowała się reprezentować Chiny. A o swoich licznych sukcesach opowiada mediom krystalicznie czystym mandaryńskim, z pekińskim akcentem.

Kiedy więc trzecia najlepiej zarabiająca sportsmenka świata zakładała złoty medal olimpijski w barwach Chin, tamtejsze media społecznościowe oszalały (dosłownie, jej sukcesu nie dźwignęły nawet serwery Weibo). Gu nosi już tytuł „dumy Chin”, a jej twarz spogląda z niemal każdego billboardu w kraju.

 

Po drugiej stronie medalu mamy Zhu Yi, wcześniej Beverly Zhu, która regularnie mierzy się z zarzutem, że „nie jest dostatecznie chińska”. Podobnie jak w przypadku Naomi Osaki, kibice podważają korzenie Zhu i kwestionują każde wypowiedziane przez nią słowo o patriotyzmie.

Urodzona i wychowana w Stanach łyżwiarka doczekała się jednak najgorszej fali nienawiści w momencie, w którym upadając na lodzie pozbawiła Chiny szansy na medal. Weibo było bezlitosne – „Wracaj do Ameryki”, „upokorzenie narodu” krzyczeli Chińczycy, kompletnie wypierając się 19-latki. Wpisy dotyczące jej wypadku ocenzurowano.

Mao’s Last Dancer

Po jeszcze innej stronie całego procederu stoi 22-letni Nathan Chen, łyżwiarz figurowy, który pomimo chińskich korzeni postanowił wystąpić pod amerykańską flagą. Kiedy w kategorii indywidualnej wygrywał złoto, chińskie media kompletnie ten fakt wycięły. Media pisały jedynie o popularnym wśród kibiców Japończyku Yuzuru Hanyu (4 miejsce) i dziewiątym w klasyfikacji Chińczyku – Jinie Boyangu.

 

Chen w ojczyźnie swoich rodziców jest nazywany „bananem” – tak Chińczycy określają tych, którzy wypierają się swoich korzeni na rzecz zachodniej kultury. A to najłagodniejsze z określeń – częściej słyszy o sobie, że jest po prostu zdrajcą.

Historia nienawiści kibiców ma swoje korzenie w wywiadzie, którzy niedawno udzielił 22-latek. Popierając wnioski swojej rozmówczyni, określił kwestie naginania praw człowieka w Chinach jako „okropne”. Jeszcze wcześniej, na igrzyskach w Pjongczangu wystąpił w rytm muzyki z amerykańskiego filmu „Mao’s Last Dancer” o uciekinierze z Chin, który znalazł szczęście za oceanem.

Podczas gdy Chen unika wszelkich próśb o wywiad w mandaryńskim, odcina się od korzeni rodziców i otwarcie dezaprobuje działania tamtejszego rządu – ten perfidnie nakleja mu łatkę wroga narodowego.

Jak pies z kotem

Przypadki Zhu, Gu i Chena, choć funkcjonujące w różnych skrajnościach, dobitnie podkreślają polityczny charakter gierek paszportowych. Podczas gdy Chińczycy wykorzystują nieskazitelną postać Gu, by prężąc muskuły tworzyć narrację o rosnącej sile narodu, naiwnym byłoby stwierdzić, że podjęła łatwą decyzję.

Kiedy wróci do Stanów, gdzie planuje kontynuować edukację, zmierzy się z rozwijającą się względem niej niechęcią – w Fox News padło oskarżenie o jej „niewdzięczności”, a w mediach społecznościowych bez zawahania rzuca się określeniem „zdrajczyni”.

 

Choć to w całej tej historii najbardziej naiwne, chętnie przeredagowalibyśmy czytane z karteczki „oświadczenia” świeżych reprezentantów Chin.

„Kiedy jesteśmy w Chinach, jesteśmy Chińczykami. Kiedy jesteśmy w Stanach, jesteśmy Amerykanami”

„Kiedy jesteśmy na igrzyskach, jesteśmy sportowcami”

Znacznie lepiej.

Fot. Twitter

Rafał Hydzik

Udostępnij

Translate »