Łączony szalik – brutalny zamach na kibicowskie wartości

Jedni określają go kompletnym brakiem jakiegokolwiek gustu. Inni uderzają w bardziej patetyczne tony, mówiąc że to ponury symbol pożarcia piłkarskich wartości przez machinę kapitalizmu. Niemal każdy kibic się jednak zgodzi, że nie powstał w środowisku gorszy pomysł, niż łączony szalik (50% jednych barw, 50% drugich).

Zaczęło się, jak zwykle, niewinnie. Łączone szaliki, po angielsku „half and half scarves”, pełniły rolę spersonalizowanego suwenira dla kibiców drużyn grających w europejskich rozgrywkach. Z wyjazdu na drugi koniec kontynentu wracali z wyjątkowym upamiętnieniem swojej wierności i poświęcenia klubowym barwom.

Później swojej okazji w tym trendzie dopatrzyli się „lokalni biznesmeni”, czyli ludzie zajmujący się produkcją i sprzedażą nieoficjalnego merchandisingu największych klubów świata. Za tą koncepcją również stała dość jasna strategia, bądź co bądź podobna do powyższej.

Dwubarwne szaliki wciskano bowiem turystom, którzy z dużą chęcią opróżniali portfele skupując pamiątki ze swojego przyjazdu do Londynu, Mediolanu czy Barcelony. Dla wielu z nich taka podróż na mecz to jednorazowe przeżycie, przygoda życia, której wspomnienie zamykali w pamiątkowym szaliku z datą, miejscem i nazwami obu drużyn.

W którymś momencie jednak cały ten koncept drastycznie wymknął się spod kontroli, w efekcie czego w topowych ligach świata niemal przed każdym meczem sprzedawano łączone szaliki. Biznes rósł w siłę, a na trybunach rozwijała się dość groteskowa nienawiść do nowego szalika.

Tu pozwolę sobie zacytować Gary’ego Hykesa, gdyż choćby siedział cały tydzień, nie znalazłbym bardziej precyzyjnych słów, by opisać sprawę:

„Problem od zawsze był jeden. I nie chodziło tu o szaliki, ani nawet o tych pojedynczych kibiców, którzy nosząc takowy na szyi podkręcali całe trybuny. Chodziło o ideę przyjaźni; samą myśl o tym, że kibice mogliby iść na stadion ramię w ramię ze swoimi rywalami, wspólnie dopingując.

To nie jest X Factor, to jest piłka nożna”

I w rzeczy samej, na angielskiej scenie kibicowskiej, gdzie koncept „przyjaźni” znany m.in. z naszych rodzimych boisk jest nie tylko obcy, ale wręcz niewyobrażalny, taki szalik był niczym innym, niż zamachem na fundamentalne wartości.

Sugerował bowiem obdarcie futbolu z emocji, tych pozornie najbardziej negatywnych – nienawiści, wręcz jadu jaki wylewają na siebie kibice przeciwnych drużyn. Tylko że na tym to się wszystko opiera – to właśnie antagonizmy, nasilające się w dniu wielkich meczów, na swoich barkach trzymają kulturę tego sportu.

John Williams, expert z dziedziny socjologii futbolu, w rozmowie z BBC wskazał także zimny kontekst komercyjny: „one sprawiają, że ludzie wyglądają jak konsumenci, czyli zupełnie przeciwnie, niż kibice chcą postrzegać samych siebie. Większość z nich wciąż uważa, że przynależność klubową otrzymali wraz z narodzeniem”.

W miarę trudnej do uzasadnienie popularyzacji zjawiska, rozwinęła się też partyzantka. Poniżej przykład baru w Manchesterze, który wystosował twardy zakaz wchodzenia do lokalu w łączonym szaliku, nakazując ich pozostawienie w koszu na śmieci przed wejściem.

Wreszcie w okolicach 2016 roku angielskie kluby zaczęły oficjalnie zastrzegać swoje nazwy znakiem towarowym, nie pozwalając na ich nieuregulowane stosowanie w produkcji ubrań, potencjalnie kładąc kres temu dziwnemu trendowi (a przynajmniej spychając go do podziemia).

W Polsce sobie poradzili…

O tyle ciekawie pisze się o tym zjawisku, że w Polsce postrzeganie pewnych elementów kultury trybun jest zgoła inne. Na podstawie kibicowskich zgód powstają nawet łączone szaliki, które – co ciekawe – bywają dystrybuowane oficjalnymi kanałami klubów.

Jest jednak jeszcze jedna płaszczyzna, w której się wyróżniamy. I chyba trzeba powiedzieć, że w całym tym kontekście – na swój sposób Polacy robienie łączonych szalików opanowali do perfekcji.

Źródło: Archiwum Allegro

Fot. Twitter

Rafał Hydzik

Udostępnij

Translate »