Mięciel na okładce BRAVO Sport dziś promowałby podarte skarpety

Pamiętacie załączany do BRAVO Sport legendarny plaster na nos Marcina Mięciela, który – robiąc jakieś czary mary na skrzydełkach nosa – miał być boostem do sprawności, wytrzymałości, kondycji i kilku innych boiskowych walorów? Ten pomysł świata nie podbił, natomiast dziś piłkarze wierzą już w inne gusła – teraz ten, który nie wyjdzie na boisko w podartych (ekhem, naciętych) getrach, jest z góry przegrany i, prawdę mówiąc, w ogóle nie ma po co podejmować próby rywalizacji z Marcinami Mięcielami naszych czasów.

27 listopada 2017 roku Barcelona mierzyła się z Valencią. Gdyby nie – równie groteskowy co wręcz skandaliczny – popis sędziego Ignacio Iglesiasa Villanuevy, który nie uznał Leo Messiemu dość oczywistego trafienia, gazety następnego poranka rozpisywałyby się o czymś jeszcze bardziej irracjonalnym.

W okolicach 48 minuty Nietoperze broniły rzutu rożnego w dziesięciu, gdyż arbiter wysłał Ezquiela Garaya do szatni w celu… zmiany getrów; dotychczasowe miał bowiem dziurawe. Pedanteria arbitra była nie tylko śmieszna wówczas, bo bramkę Messiego trudniej było przeoczyć niż dziurę w sprzęcie Garaya, ale z dzisiejszej perspektywy nawet bardziej. Gdyby panu Villanuevie przyszło pogwizdać mecz, przykładowo, Borussii Dortmund (w której szatniarze nie wyrabiają z cerowaniem getrów), rozpocząłby go z półgodzinnym opóźnieniem spowodowanym wymianą skarpet.

Kilka lat temu, mityczne dziury były jeszcze owiane tajemnicą, a Danny Rose czy Kyle Walker, czyli jedni z pierwszych rozdzieraczy getrów, byli targani wzdłuż i wszerz Twittera. Pytanie było proste – do cholery, po co?

Pierwszą z fachowych diagnoz dostaliśmy od Jermaine’a Jenasa, który z Rose’em i Walkerem dzielił szatnię. – Chodzi o funkcjonalność – wnikliwie zauważył Jenas. – Ewidentnie ma zbyt ciasne getry, więc nacina je, żeby nieco je poluźnić i pozwolić swojej krwi płynniej krążyć, dzięki czemu uniknie skurczy – tłumaczył takim tonem, jakby wykładał wyniki swoich badań laboratoryjnych.

Na dobrą sprawę, trudno powiedzieć w którym momencie nastąpił prawdziwy wybuch tej przedziwnej tendencji, która tak się rozhulała, że dziś nabija się z niej na swoim Instagramie Jose Mourinho. Trzeba jednak zaznaczyć, że piłkarze i dobra nauki rzadko stanowią zgraną parę. Jakiś czas temu, gros piłkarzy, z Kompanym, Van Persiem i Diego Costą na czele, korzystali z proto-szamańskich usług Marijany Kovačević, znachorki wstrzykującej w mięśnie końskie łożysko.

W Bayernie natomiast przez długi czas (dopóki w czoło nie puknął się Pep Guardiola) korzystali z usług Hansa Mullera Wolfahrta, czyli gościa, który leczył za pomocą zastrzyków z miodu. To jednak jeszcze nic – powojenna ekipa Manchester Wolves, celem podbicia parametrów siłowych, wstrzykiwała sobie… zmielone małpie jądra.

Wróćmy jednak do dziur w getrach – innym tłumaczeniem zasłonił się Dominic Calvert-Lewin, znany skądinąd z karykaturalnie mikrych nagolenników. Anglik przekonywał, że nacina swoje getry po to, by nie ocierały jego łydek, co z reguły wywoływało u niego podrażnienia.

Z biegiem czasu (i napływem kolejnych wyznawców teorii dziurawej skarpety), narracja się uspójniła. Przede wszystkim taki ruch miał pomagać tym z łydkami greckich bogów, zwyczajnie niemieszczącymi się w uniwersalnie skrojonych getrach. Piłkarze przeważnie otrzymują świeżą parę na każdy mecz, co nie sprzyja możliwości ich odpowiedniego rozciągnięcia i dopasowania do nogi – wtedy w ruch szły nożyczki.

Sęk w tym, że nie każdy z biegających w łachmanach ma nogi Jacka Grealisha (który nota bene z nożem do szatni nie wchodzi). Uznaje się więc, że ci z kategorii bliżej np. Bukayo Saki hołdują swoistej profilaktyce – nacięcia mają dać swobodę ich łydkom, co z kolei minimalizuje ryzyko skurczu.

Czas wreszcie to powiedzieć – cały ten pomysł to kompletna, skrajna i fascynująco nośna bzdura. Nie ma ćwierć naukowego dowodu potwierdzającego zasadność takich nacięć, a – na chłopski rozum – gdyby to dawało efekt, to czy czołowe kluby nie wprowadziłyby nakazu modyfikacji sprzętu?

Głównym argumentem pozostającym na stole jest jednak efekt placebo. Na najwyższym poziomie nierzadko decydują detale, więc jeżeli piłkarz X wychodzi na boisko z przekonaniem, że jego nogom ma być lepiej w podartych skarpetach – głupotą byłoby go z tego przekonania wybijać (nieważne jak głupkowato przy tym wygląda).

Żeby też, mimo wszystko, nie wpaść w pułapkę ślepej wiary w dowody naukowe, zostawiam sobie w tym miejscu furtkę pod tytułem „a nóż ktoś jednak kiedyś znajdzie w tym choć krztę sensu”. Bo nie chce mi się wierzyć, że najbardziej racjonalny w tym wszystkim jest koniec końców Petteri Forssell, który się do swoich getrów po prostu nie mieścił.

Rafał Hydzik

Udostępnij

Translate »