Natalia Bajor: Chiny to świat z tenisistami stołowymi na billboardach
Tenisistka stołowa Natalia Bajor ma za sobą najbardziej udany rok w karierze. Zdobyła pierwszy w historii indywidualny medal mistrzostw Europy, wcześniej awansowała do najlepszej 16 igrzysk.
Najbardziej przełomowe momenty w Twojej karierze to?
NATALIA BAJOR: Pierwszy z nich był dość wcześnie, bo jeszcze w szkole podstawowej. Grałam w tenisa stołowego od pięciu lat w moim rodzinnym mieście – Brzegu Opolskim. Moi rodzice stwierdzili, że żeby się dalej rozwijać, trzeba zmienić klub. Zapadła decyzja, że przeniosę się do Wrocławia.
Przeniesiesz w sensie treningów czy zupełnie przeprowadzisz?
Na przeprowadzkę było jeszcze za wcześnie, więc mama zrezygnowała z pracy i codziennie woziła mnie i mojego brata, który wtedy również trenowała na treningi do Wrocławia. To był niesamowicie ciężki czas dla całej rodziny. Tato pracował za granicą, my czasem prosto ze szkoły jechaliśmy z mamą 50 km na trening. W aucie się uczyliśmy, jedliśmy obiady. Wtedy mnie to strasznie męczyło, dziś wspominam to z rozrzewnieniem. Ważnym i trudnym momentem była też kolejna zmiana klubu.
Po ilu latach opuściłaś Wrocław?
Po 15. Kawał czasu, to były początki mojej kariery, pierwsze poważne sukcesy, medale mistrzostw Polski seniorek i pierwsze igrzyska olimpijskie. Czułam jednak, że zmiana jest potrzebna. Tak więc ponad dwa lata temu zdecydowałam się zmienić trenera na Lucjana Błaszczyka (były świetny polski tenisista stołowy). Przeprowadziłam się do Zielonej Góry i trenuję w Drzonkowie.
Ale grasz w Siarce Tarnobrzeg?
Tak. W rozgrywkach ligowych reprezentuję Siarkę Tarnobrzeg. To klub z największymi tradycjami i sukcesami. Dzięki temu mam szansę grać w Lidze Mistrzyń.
Skomplikowane to trochę.
Trochę tak, ale tak to już jest w naszym tenisie stołowym. Można też poza polską ligą grać w ligach zagranicą. W zeszłym roku zostałam zaproszona do Francji. Jedna z zawodniczek doznała kontuzji i ja wskoczyłam na jej miejsce. To było świetne przeżycie, bo wiedzieć trzeba, że niemiecki i francuski tenis stołowy jest najsilniejszy w Europie.
Grałaś też w lidze w Indiach. Jak to się stało?
W zeszłym roku zostałam zaproszona do udziału w rozgrywkach w Indiach. I powiem szczerze, że to było jedno z moich najlepszych przeżyć sportowych, oczywiście nie licząc igrzysk olimpijskich. Liga w Indiach odbywa się na zupełnie innych zasadach niż w Polsce. U nas gramy cały sezon, mecz i rewanż, są kolejki. Tam turniej trwa trzy tygodnie. W lidze jest osiem zespołów po osiem osób. Rozgrywany jest jeden mecz dziennie, czasem dwa. Przez trzy tygodnie cała impreza transmitowana jest w telewizji. Jest studio, wywiady, spotkania. To niesamowita promocja naszej dyscypliny. My zawodnicy jesteśmy traktowani jak gwiazdy. Zakwaterowani jesteśmy wszyscy w jednym hotelu. W drużynach poza oczywiście zawodnikami i trenerami jest cały sztab ludzi: lekarze, fizjoterapeuci. Oczywiście poza super organizacja i całą otoczką, zaproszeni zawodnicy otrzymują wynagrodzenie.
Miałaś czas na to, żeby zobaczyć coś w Indiach poza hotelem i halą, w której rozgrywane były zawody?
Za pierwszym razem tego czasu było dużo więcej. Graliśmy w mieście, w którym mieszkał szef i właściciel naszej drużyny. Mieliśmy wiec trochę czasu na zwiedzanie, byliśmy również zapraszani na kolacje. Myślę, że mogę zdradzić, że właściciel naszej ekipy był osobą bardzo poważaną Indiach, działającą w tamtejszej branży filmowej. To też świadczy o tym jak ważna staje się nasza dyscyplina w tym kraju.
W Chinach z pewnością też grałaś?
Chiny to już zupełnie inny świat. Tam tenisiści stołowi są na bilbordach, biorą udział w reklamach. Pod hotelami, w których mieszkają, koczują fani, żeby z ukrycia zrobić zdjęcie. Niektórzy mają ochronę. Ostatnio grałam w turnieju w Makao. Drabinka tak się ułożyła, że w pierwszej rundzie trafiłam na Chinkę, które jest obecnie numerem jeden światowego rankingu. Przegrałam 0:3, a jednak nie zapomnę tego meczu do końca życia. Ogromna hala wypełniona była do ostatniego miejsca, jakbyśmy grał o mistrzostwo świata. Po turnieju miałam trochę czasu, więc poszłam pochodzić po mieście i galerii handlowej. Ludzie, wiedząc, że jestem tenisistką i że grałam z ich najlepszą zawodniczką, robili sobie ze mną zdjęcia, prosili o autografy. Traktowali jak boginię. Niesamowite przeżycie.
W przeciągu dwóch miesięcy zajęłaś miejsce 9-16 na igrzyskach olimpijskich i zdobyłaś brązowy medal mistrzostw Europy. Co uważasz za większy sukces?
Z obydwu cieszę się niesamowicie. Medal mistrzostw Europy w deblu, który wywalczyłam ze Słowaczką Tatianą Kukulkova jest dla mnie tym cenniejszy, że w tej parze gram dopiero od kilku miesięcy. A nasza wspólna przygoda z Tatianą rozpoczęła się przypadkowo. Na pewno jednak będziemy ją kontynuować. Mimo to, igrzyska uważam za większy sukces. Czołowa szesnastka na świecie to naprawdę jest wielkie osiągnięcie, które niesie za sobą też pewne konsekwencje (śmiech).
Jakie?
Po igrzyskach znacznie awansowałam w rankingu światowym. W najlepszym momencie zajmowałam nawet 37. miejsce. W związku z tym mam obowiązek brać udział we wszystkich turniejach najwyższej rangi organizowanych przez światową federację. Jest to dość obciążające. Wszyscy mi mówili, że po igrzyskach będzie luz. Tymczasem ja przez dwa miesiące w domu byłam tylko jeden dzień. Oczywiście cieszę, że mam okazję grać ze światową czołówką. To na pewno kolejny wielki krok ku rozwojowi, nawet jak przegrywam 0:3, to jednak bardzo dużo się uczę i myślę, że wcześniej czy później to zaprezentuje. Póki co, przepakowuję się z walizki do walizki, sprzęt reprezentacyjny zmieniam na klubowy i zagryzam zęby z tęsknoty za rodziną.
Rodziną, która jest dla Ciebie wielkim wsparciem?
Największym. Jak już wspomniałam, bez nich nie byłoby mnie tu, gdzie jestem. W moją karierę bardzo angażowali się nie tylko rodzice, ale także dziadek, który woził mnie na turnieje. Zawsze oglądają mecze: mama, tato, babcia, dziadek czy brat, niezależnie od tego, w jakiej strefie czasowej je gram.