Jak ogłosić transfer Japończyka?

Ekspresowy rozwój mediów społecznościowych postawił kluby sportowe bezpośrednio na ostrzu obosiecznego noża – z jednej strony mają przed sobą niemal olbrzymi horyzont możliwości, ograniczony jedynie kreatywnością i umiejętnościami klubowego grafika. Z drugiej natomiast, nowoczesna komunikacja niesie za sobą narastającą presję – nie wystarczy już wrzucić zdjęcie nowopozyskanego zawodnika. Trzeba być lepszym, szybszym i po stokroć kreatywniejszym od pozostałych. A stąd krótka droga do faux pas, czy też przekroczenia granic dobrego smaku, czego przykładem wydają się być transfery japońskich piłkarzy.

Hipotetyczna sytuacja, w dodatku niezbyt trudna do wyobrażenia: klub X, niech będzie z Polski, dopina transfer ciekawego pomocnika z J-League. Jacy są japońscy kibice – wiadomo; grzechem byłoby więc nie skorzystać z niewymuszonej ekspozycji i nie puścić im oczka.

Siada więc zespół (choć to określenie raczej na wyrost, niech będzie „człowiek”) odpowiedzialny za komunikację i rozpisuje plan. Japończyk?

Odpala Google

Alfabet.

Flaga.

Kendo.

Samuraj.

Góra Fuji.

Brama Torii.

Drzewo wiśniowe.

Anime.

Teraz tylko zlepić to w jedną całość – tam docinam, tu doklejam i gotowe, można publikować.

To oczywiście najbardziej jaskrawy przykład z naszego własnego podwórka, natomiast podobnych zlepków prostych tropów kulturowych jest multum. Tak na przykład Real Sociedad ogłosił transfer Takefusy Kubo:

A tak z kolei Desportivo Santa Clara pochwaliła się pozyskaniem Hidemasy Mority, publikując krótką historię jego kariery inspirowanej wzorcami z Naruto:

Nasuwa się najprostsze z pytań – dlaczego tylko Japończykom maluje się tak stereotypowe obrazki? Piłkarze z Meksyku nie są ogłaszani w sombrero czy w motywie kartelu, a Kenijczyków nie przebiera się za Masajów. Arabom też nikt kefii do zdjęcia nie nakłada. A jednak samo spojrzenie na japońskiego piłkarza uruchamia u klubowych twórców zapadkę odpowiedzialną za lawinę prostych skojarzeń.

O to, gdzie leży granica dobrego smaku, zapytaliśmy Michała Muzyczkę, prowadzącego portal Japonistyka.pl:

– Sam fakt, że są to transfery do europejskich klubów sprawia, że te komunikaty nieco nastawione na zachód (tzn. poza Japonię). W Japonii dosyć mocno stawia na turystykę i promuje się pewne stereotypy jak samurajów, kendo czy całe bushido, które nie było takie święte jak wygląda z zewnątrz. Ale jest to na pewno ważny element narracji i popkultury. A jak do tego podchodzą Japończycy? Pewnie różnie – generalnie to jest bardzo hermetyczny naród. Jest trochę oznak rasizmu, ale jednak wszyscy jednak czują się pewną całością. Myślę, że dla nich komunikacja w taki sposób jest raczej normalna. Pewnie znajdzie się trochę osób którym to się nie podoba, ale generalnie większość czuję dumę z tego kim jest i z historii/popularności swojego kraju na świecie – opowiada.

Sytuacja Japończyków jest więc o tyle specyficzna, że wrażliwość na stereotypy (albo rysowane grubą kreską nawiązania do ich popkultury) jest zupełnie inna niż w przypadku innych kultur. Silne poczucie patriotyzmu i duma z własnej identyfikacji, które są produktem specyficznej, otwartej-zamkniętej historii tego kraju, są wśród Japończyków na tyle silne, że wszelkie nawiązania budzą u nich przede wszystkim dumę.

Sęk tkwi w umiarze. Gdyby Lewandowski dołączając do Barcelony został ogłoszony jadąc na żubrze z Janem Pawłem w stroju ludowym, poleciałaby nam szczera, patriotyczna łezka. Gdyby jednak każdy kolejny Polak był ogłaszany w towarzystwie pierogów i papieża, zaczęlibyśmy się zastanawiać czy wyłącznie na tym polega nasz wizerunek.

A sięgając po najbardziej popularne kulturowe artefakty, niezwykle łatwo przekroczyć cienką granicę dobrego smaku. Poniżej załączam wpis PSV, chwalącego się podpisem Ritsu Doana. Gafę, jaką jest umieszczenie zawodnika (z kataną w ręku, a jakże) na tle nacjonalistycznego sztandaru wschodzącego słońca, szczęśliwie szybko sprostowano (a raczej zatarto).

Koya Kitagawa, przechodząc do Rapidu Wiedeń, na swoim ogłoszeniu wcinał ciasteczka z wróżbami (produkt imitacyjnej kultury amerykańskiej), w akompaniamencie chińskiej muzyki (przecież brzmi azjatycko…). Nawet w załączonym wyżej (szeroko chwalonym) klipie z udziałem Kubo, nadgorliwość wzięła górę, więc w ręce kendoki w pełnym zestawie ochraniaczy włożono katanę, zamiast bambusowego miecza.

Kończąc, pragnę zauważyć, że najprawdopodobniej żaden z klubowych twórców nie miał ćwierć złej intencji, a powstałe nietakty są jedynie efektem pewnych braków we wrażliwości kulturowej i znajomości historii (a także, niestety, podstawowym zaniedbaniem researchu w tym zakresie). Dopóki jednak sam zawodnik nie widzi problemu w tym, że przy każdej możliwej okazji zostanie nazwany „samurajem” czy „Tsubasą”, warto ten taniec z kulturą kontynuować.

A jak zarazem wcisnąć w jeden worek każdy istniejący trop kulturowy, a także – dzięki dużej dawce ironii – wyjść z twarzą, pokazuje Real Betis:

Rafał Hydzik

Udostępnij

Translate »