Rasta-kat Polaków na Euro 2016

Jako 18-latek zachwycał piłkarską Europę w Benfice Lizbona i reprezentacji Portugalii. W 2016 roku został mistrzem Europy, będąc podstawowym piłkarzem kadry, świeżo po transferze do Bayernu Monachium. Zgarnął też nagrodę Golden Boy, tytuł najmłodszego w historii mistrza Europy i był najmłodszym strzelcem gola w fazie grupowej Euro. Potem zupełnie przepadł, a dziś powoli wraca na szczyt – Renato Sanches, kat Polaków na Euro 2016.

Renato Sanches to spostać nietuzinkowa, począwszy od historii swoich narodzin, poprzez niesamowicie szybkie dojrzewanie — zarówno fizyczne, jak i psychiczne — po spadek z wysokiego konia. W przeciwieństwie do większości takich jak on wciąż może się jeszcze na tego konia wdrapać i zdaje się być coraz bliżej. Mama Sanchesa pochodzi z Republiki Zielonego Przylądka, a ojciec z Wysp Świętego Tomasza i Książęcej. On sam urodził się w Lizbonie, choć co do tego kiedy dokładnie miało to miejsce, krążyły różne legendy. Do tego przejdziemy później.

Od początku zdradzał nieprzeciętny talent, już jako 8-latek wyróżniał się na tle rówieśników, co nie mogło umknąć uwadze skautów Benfici. Wyciągnęli go z małego klubu Recreativo Águias Musgueira i rozwiajli we własnej akademii, jednej z najlepszych na Półwyspie Iberyjskim i w całej Europie. Sanches w wieku 14 lat debiutował w kadrze U-15, a jako piętnastolatek grał już w reprezentacji do lat 17. Był tak wielkim talentem, że wcześniej zadebiutował w… seniorskiej kadrze u Fernando Santosa (18 lat, 7 miesięcy i 7 dni), aniżeli w kadrze U-21. Trudno się temu dziwić, skoro ledwie po wejściu w pełnoletniość strzelał dla Benfici takie gole w portugalskiej ekstraklasie:

Z kadrą Santosa pojechał na Euro 2016 i był tam piłkarzem podstawowego składu. Chwilę wcześniej podpisał kontrakt z Bayernem Monachium, bo Bawarczykom za wszelką cenę zależało na sfinalizowaniu tego transferu przed rozpoczęciem turnieju. Obawiali się – skądinąd słusznie – że po Euro cena może być znacznie wyższa niż 35 mln euro, na które dogadali się z Benficą, plus 10 mln w bonusach, w tym za… zdobycie Złotej Piłki. To najlepiej oddaje skalę talentu tego chłopaka.

Kontrowersje z wiekiem i regularny zjazd

Polakom Renato Sanches nie kojarzy się zbyt dobrze. To jego gol doprowadził do dogrywki w ćwierćfinale Euro 2016, czyli najlepszym dla naszej kadry wielkim turnieju w XXI wieku. Ostatecznie o losach awansu zadecydował konkurs jedenastek, które lepiej bili Portugalczycy. Cristiano Ronaldo, Sanchez i spółka dotarli wówczas do finału i wygrali go, a młody pomocnik po zakończeniu imprezy wylądował w Monachium, jednym z największych klubów świata.

Tam zaczęły się problemy. Przede wszystkim zarzucano mu, że żaden 18-latek fizycznie nie może się z nim równać i poddawano w wątpliwość datę jego urodzenia. Oliwy do ognia dolewali portugalscy dziennikarze, którzy już w marcu 2016 roku podwali, że narodziny Sanchesa zostały zarejestrowane w 2002 roku.

  

Powodem tak dużego opóźnienia miał być rozwód jego rodziców. W lipcu 2016 francuski trener Guy Roux powiedział, że Sanches jest o pięć lub sześć lat starszy, niż podają oficjalne dane. To przelało czarę goryczy. Bayern uległ presji i zlecił wykonanie specjalistycznych badań kości u zawodnika, które ostatecznie miały potwierdzić jego wiek. Sanches doprowadził też do upublicznienia przez szpital, w którym przyszedł na świat dokumentacji, z której jednoznacznie wynika, iż urodził się 18 sierpnia 1997 o godzinie 15:25. To zamknęło temat raz na zawsze.

Całe to zamieszanie mu nie służyło, a jako że był naprawdę młodym chłopakiem, który pierwszy raz zamieszkał poza Portugalią, nie mógł poradzić sobie z ciążącą na nim presją. Był jednym z najdroższych w historii zakupów Bayernu, a sportowo zwyczajnie odstawał. Nie potrafił wkomponować się do drużyny. Nie popełniał jakichś spektakularnych błędów, ale też niczym się nie wyróżniał. Nie tak to miało wyglądać.

W sierpniu 2017 roku został wypożyczony na rok do walijskiego Swansea, walczącego o utrzymanie w angielskiej Premier League. „Łabędzie” za samo wypożyczenie Portugalczyka zapłaciły 8,5 mln euro. W oparciu o niego trener Paul Clement chciał zbudować zespół, ale powiedzieć, że się zawiódł, to nic nie powiedzieć.

– To nie ja zdecydowałem o tym, żeby iść do Swansea. Zmuszono mnie do tego, mimo że tego nie chciałem. Doceniam ten klub, ale po prostu nie chciałem tam być. To był mój zjazd: nie czułem już nawet motywacji ani siły — opowiadał na łamach „L’Equipe” Sanches.

Grał bardzo mało, a jedyne, czym „zasłynął” w tamtym okresie, to mecz z Chelsea, w którym jego zespół grał w czerwonych strojach i w pewnym momencie pomylił jednego z kolegów z… bandą reklamową. To nie żart — posłał podanie w czerwony punkt na bandzie, myśląc, że to jeden z partnerów. Reakcja trenera Clementa mówiła wszystko…

Potem stracił połowę sezonu na leczenie kontuzji i finalnie wrócił do Monachium. Miał się odbudować, a przyleciał jeszcze bardziej przybity. Na jego szczęście w klubie pojawił się wówczas trener Niko Kovac, który bardzo chciał go odbudować. Sanches faktycznie się dźwignął z formą, błysnął w meczu Ligi Mistrzów ze swoją macierzystą Benficą (strzelił jej nawet gola), ale to ciągle nie było to, na co liczyli w Bawarii. Wprawdzie to wystarczyło, by znów zaczęły spoglądać na niego wilkie marki, a jedną z nich było nawet PSG. Sęk w tym, że patrzono na niego wówczas jak na wartościowego zmiennika, który w razie czego obstawi praktycznie każdą pozycję w pomocy, a nie jako na gracza, który ma być liderem przez wielkie L.

Ja jeszcze żyję

Sanches dość nieoczekiwanie postanowił zrobić jeszcze jeden krok w tył. W Anglii mu się nie powiodło, ale dał się namówić na przenosiny do LOSC Lille. Osobiście na ten ruch nakłaniał go uważany za jednego z najlepszych specjalistów od młodych talentów w Europie Luis Campos, będący wówczas dyrektorem sportowym „Mastifów”. Przyleciał do Monachium wraz z innym piłkarzem tego klubu, a prywatnie kolegą Sanchesa z kadry — José Fonte. Obaj nakreślili mu plan, przedstawili projekt sportowy i fianlnie zabrali ze sobą. Jak się później okazało, była to najlepsza decyzja porównywanego przez wygląd do Boba Marley’a pomocnika, który nie tylko wyglądem, ale i stylem gry we Francji znów zaczął przypominać Edgara Davidsa, a nawet w pewnych aspektach Ruuda Gullita.

W marcu 2020 roku został piłkarzem miesiąca w Ligue 1. Potem sezon storpedowała pandemia, ale po powrocie do gry wraz z kolegami z zespołu utarł nosa gigantom z Paryża, sięgając po tytuł mistrzowski. Znów strzelał gole i notował asysty, a gdyby nie urazy pewnie miałby ich jeszcze więcej. Wrócił do reprezentacji i dziś mając 24 lata, znów wygląda jak tamten nastolatek, który przebojem wdarł się najpierw do składu Benfici Lizobna, a potem grał u boku Cristiano Ronaldo w kadrze.

– Od kiedy tu jestem, czuję się bardzo dobrze w każdym tego słowa znaczeniu. Czuję się jak w domu. Wiem, że niektórzy byli zdziwieni, kiedy wybrałem Lille, ale chciałem po prostu grać w piłkę. Tutaj gram regularnie, dzięki czemu jestem szczęśliwy. Bardzo ważne jest dla mnie to, że czuję się ważną częścią tej drużyny, że koledzy mają do mnie zaufanie. Nie wiem, czy dzięki mojej grze wielkie kluby znów zwrócą na mnie uwagę. Teraz liczy się tylko to, że znów czuję radość z gry w piłkę — mówił francuskim mediom Sanches.

Obecny kontrakt wiąże go z Lille do 30 czerwca 2023 roku. Zimną mocno zabiegał o niego AC Milan, teraz znów odżywa zainteresowanie ze strony PSG, ale Portugalczyk nie chce się podpalać. Wie, że w Lille ma wszystko, czego obecnie mu potrzeba, ale z drugiej strony w tym wieku powinien być już liderem znacznie mocniejszego projektu, dlatego transfer tego lata do któregoś z europejskich gigantów jest całkiem prawdopodobny.

FOT. Wikimedia Commons

Piotr Janas

Udostępnij

Translate »