Sensacyjny weekend w PGE Ekstralidze

Cóż to był za weekend w PGE Ekstralidze. W ciągu trzech dni zostały rozegrane mecze i rewanże w półfinałach najlepszej żużlowej ligi świata i zdecydowanie był to najlepszy weekend pod względem emocji w tym sezonie. Co dokładnie się wydarzyło i czego możemy spodziewać się po finałowym pojedynku Motoru Lublin ze Stalą Gorzów?

Jak u Hitchcocka, zaczęło się od trzęsienia ziemi. Już piątkowy wieczór przyniósł sensację, gdy po upadku na próbie toru kapitana Motoru Lublin – Mikkela Michelsena, Apator pewnie poradził sobie ze zwycięzcą rundy zasadniczej, wygrywając 50:40. Zaliczka solidna, ale jak się okazało, do odrobienia, bo u siebie, głównie za sprawą meczu życia juniora Mateusza Cierniaka, a także heroicznej walki z bólem wspomnianego Michelsena, Motor pokonał rywali 54:36 i obwieścił sukces w szturmie na finał (w przeciwieństwie do kibiców z Torunia, których szturm na płot na lubelskim stadionie zakończył się niepowodzeniem).

Jeśli zaś chodzi o drugi półfinał, ten zaszokował dopiero w niedzielę. O ile byliśmy świadkami pięknej walki w Gorzowie, która ostatecznie zakończyła się remisem, tak to, co się stało dwa dni później, zdecydowanie przeszło wyobrażenia żużlowego świata. Zdecydowanie niżej notowana Stal Gorzów, bez Thomsena, z nie najlepiej spisującymi się juniorami pokonała Włókniarza Częstochowę 48:42, na ich terenie, gdzie od 1. kolejki gospodarze nie przegrali. Zakończenie tej passy przyszło w najgorszym możliwym momencie. Jeszcze po 11. biegu piątkowego starcia w Gorzowie, podopieczni Stanisława Chomskiego przegrywali 8 punktami, gdzie wydawało się niemożliwe w perspektywie rewanżu na wyjeździe odrobić taki olbrzymie straty z tak świetnie napędzoną maszyną, jaką byli podopieczni Lecha Kędziory.

Co stoi za niepowodzeniem obu ekip? Wydawało się, że jeśli awansuje Włókniarz, to będziemy mieli wspólny mianownik porażek, czyli krótki skład i brak juniorów. Okazuje się, że jednak da się we trzech (no, w trzech i pół) wejść do finału, tylko seniorzy muszą bezapelacyjnie swoje przywieźć. Tutaj zdecydowanie Apator nie dojechał. O ile Robert Lambert swoje zadanie wykonał, tak nie możemy tego powiedzieć o Patryku Dudku i Jacku Holderze, którzy zawiedli najmocniej. Jeśli chodzi o tego pierwszego, w tym sezonie nie był tym, kogo oczekiwano w Toruniu. W półfinałach nie pojechał jak lider, lecz zawodnik drugiej linii – 2 razy po 7 pkt. Bardziej to Paweł Przedpełski stanowił większą wartość – 13 i 9 pkt. On swoje zadanie wykonał, zrobił tyle, ile od niego można było wymagać, plus na pochwałę zasługuje jego postawa fair-play w 11. biegu rewanżu, gdzie po upadku zszedł szybko z toru, mimo że jego drużyna przegrywała 5:1. Gdyby zwlekał, wyścig mógłby zostać przerwany, a Dudek otrzymałby drugą szansę na wywalczenie czegoś więcej dla swojej ekipy. Nie wiedzieliśmy jaką wersję Holdera otrzymamy na tym etapie, czy tą z indywidualnych zawodów oraz rewanżu ćwierćfinału, czy tą, którą prezentował w większości spotkań. Jego 3 punkty z Lublina stanowią przykrą dla torunian odpowiedź. Niestety, jeśli nie ma się juniorów na wysokim poziomie, to w starciu z drużyną bogatą w ten atut należy mieć co najmniej 3 mocnych seniorów, którzy wygrywają biegi. Patryk Dudek z Jackiem Holderem w rewanżu zdobyli łącznie 10 punktów, co mówi samo za siebie.

Na blamaż Częstochowy złożyło się kilka składników. Wydaje się, że gorące głowy, które nie wytrzymały presji były główną przyczyną. Wiek juniorski kończą w tym sezonie Jakub Miśkowiak oraz Mateusz Świdnicki, co oznacza ostatni dzwonek na sukces w tej konfiguracji. Fatalne przygotowanie toru, który do tej pory był olbrzymim atutem Lwów przyczyniło się do słabszej postawy każdego z zawodników gospodarzy. O ile Lech Kędziora wziął porażkę w związku z tym na siebie, tak żaden z jego podopiecznych nie może po tym meczu spojrzeć sobie w lustro i powiedzieć, że zrobiłem wszystko co w mojej mocy. Leon Madsen po meczu obarczał swoich kolegów za niekorzystny wynik, lecz sam jako lider, ani razu nie pokonał na torze Vaculika oraz Zmarzlika, którego jest przecież najpoważniejszym konkurentem w cyklu Grand Prix. W tym sezonie tylko raz w Częstochowie zszedł poniżej zdobyczy 12-punktowej, w wygranym i tak meczu z Motorem Lublin. Drugi raz przyszedł na nieszczęsny półfinał. Woryna również nie przypominał rewelacyjnego siebie sprzed tygodnia. Jego 9 punktów w dwumeczu, to o 3 punkty mniej niż potrafił przywozić w każdym z ćwierćfinałów ze Spartą. 

W finale pojadą więc Motor Lublin ze Stalą Gorzów. Faworytem wciąż pozostaje lubelska drużyna, ale ostatni raz w tym dwumeczu, to rywale będą mieli atut Bartosza Zmarzlika, najlepszego zawodnika dyscypliny. W przypadku możliwości zastosowania rezerwy taktycznej, Zmarzlik może pojechać aż 7 razy, a historia uczy nas, że 21 punktów w jego przypadku jest jak najbardziej możliwe. Lepiej musi pojechać Maksym Drabik, który raczej ma już dość jednorocznego romansu z ekipą z Lublina. Krnąbrny zawodnik na razie daje mniejszą jakość niż Krzysztof Buczkowski rok temu, którego zastępował, bo o ile dał więcej w trakcie rundy zasadniczej, tak jego 9 punktów z bonusem w półfinałach wygląda blado przy 19 punktach poprzednika. W przypadku lublinian historia zatacza koło, bo w tamtym sezonie w finale, byli oni zmuszeni zastosować ZZ-tkę wobec kontuzji Grigorija Łaguty, tym razem również pojadą w ten sposób. W stosunku do niedzieli trudno o to, żeby kolejny raz na tym samym, nieziemskim poziomie pojechał Mateusz Cierniak. Jeśli mielibyśmy przypasowywać komuś przemianę z brzydkiego kaczątka w pięknego łabędzia, to żaden zawodnik w tym sezonie nie zasłużył na to porównanie bardziej niż 19-latek. W ciągu dwóch dni zmienił swój dorobek z 0 punktów do 14 wyjeżdżonych w rewanżu. Bez jego postawy oraz Mikkela Michelsena, który jeszcze w dzień meczu przemieszczał się o kulach, trudno byłoby wyobrazić sobie Koziołki w finale Ekstraligi. 

Trudno też wskazać jakiś element do poprawy w postawie trójkąta gorzowskiego, a więc Zmarzlika – Vaculika – Woźniaka. Pary były skonstruowane w ten sposób, że tylko w 2 i 12 biegu zabrakło któregokolwiek z nich, a tylko w 9, 10 i 13 biegu Stal pozwoliła sobie przegrać biegi z nimi w składzie. Biorąc pod uwagę fakt, że w niektórych pojechali podwójnie i w tych nadrabiali te straty, to wystarczyło gorzowianom do wywiezienia spod Jasnej Góry finału. Patrick Hansen również odkupił swoje winy z piątku i dorzucił ważne 6 punktów do dorobku drużyny, zmywając z siebie częściowo miano niewypału transferowego. Stal, awansując do finału, rozprawiła się z dwiema żużlowymi tezami. Pierwszą z nich jest, ta, że nie mając juniorów nie można odnieść sukcesu, druga z kolei brzmi, że nie da się wygrać meczu mając 3 punktujących zawodników (tu akurat częściowo, bo gorzowianie mieli ich 3,5). O ile w finale zdecydowany faworyt jest znany, tak ostatnia niedziela przekonała nas, że frazes „w żużlu wszystko jest możliwe” ma czasem zastosowanie i to w piękny sposób.

Fot. Accredito

Autor Sławomir Grajper

Udostępnij

Translate »