Trudno jest grać dla San Marino
W sobotę piłkarska reprezentacja Polski zagra z San Marino w meczu eliminacji mistrzostw świata w Katarze (godz. 20:45, stadion PGE Narodowy w Warszawie). Starcia z tym rywalem mają w Polsce całkiem spore tradycje i z reguły – bo nie zawsze – kończą się wysokimi zwycięstwami Biało-Czerwonych. San Marino od lat stroni od naturalizowania piłkarzy, mimo że chętni potrafią zgłaszać się sami.
Rys historii
San Marino jest najniżej sklasyfikowaną drużyną w rankingu UEFA (55. miejsce) i przedostatnią reprezentacją rankingu FIFA (209. miejsce). W tym drugim niżej jest tylko leżąca na granicy Morza Karaibskiego i Oceanu Atlantyckiego Anguilla (210. miejsce). Los dość często kojarzył ze sobą reprezentację Polski i San Marino w grupach eliminacyjnych do wielkich turniejów. Zaczęło się od spotkania w kwietniu 1993 roku, w eliminacjach do MŚ w Stanach Zjednoczonych (1994) i niewiele brakowało, a doszłoby do kompromitacji. Biało-Czerwoni pod wodzą trenera Andrzeja Strejlaua wygrali tylko 1:0 i to po golu strzelonym… ręką przez Jana Furtoka. To zagranie widziało pół stadionu Widzewa Łódź, który był areną tego starcia, ale na nasze szczęście nie widzieli tego sędziowie i trzy punkty zostały w Polsce.
Akcja bramkowa od 45 sekundy
Kolejne spotkania – a było ich jeszcze osiem – miały już znacznie mniej dramatyczny przebieg, choć jeszcze dwukrotnie wygrywaliśmy z kopciuszkiem europejskiej piłki tylko 2:0. Tak było np. w 2008 roku, kiedy to debiut w reprezentacji Polski zaliczył Robert Lewandowski i w swoim stylu od razu wpisał się na listę strzelców. Dramaturgii dodaje fakt, że Łukasz Fabiański obronił rzut karny, po którym nasi rywale mogli prowadzić 1:0. Potem było jeszcze rekordowe w skali naszej kadry zwycięstwo 10:0 w Kielcach, 5:0, 5:1 i ostatnio 7:1 w Serravalle. Uwaga zwraca fakt, że Sanmarińczycy strzelili nam dwa gole. Najwięcej w całej swej historii – a dokładnie 3 – wpakowali tylko Belgii (po jednej w trzech różnych spotkaniach), która jest… liderem rankingu FIFA. Ot paradoks, za jaki kochamy tę dyscyplinę.
Szansa dla odrzuconych?
Z reguły jednak San Marino przegrywa swoje spotkania różnicą czterech lub więcej bramek, nie licząc starć z innymi maluczkimi jak Liechtenstein, Gibraltar, Andora itp. Nauczeni doświadczeniem z ostatnich lat (Emmanuel Olisadebe, Roger Guerreiro, Sebastian Boenisch czy najnowszy – jeszcze niedokonany przykład – Matt Cash) z automatu zadajemy sobie pytanie: Czy nie ma nawet w amatorskiej lidze San Marino lepszych piłkarzy, albo Włochów grających w Serie B czy słabszych klubach Serie A, bez perspektyw na większą karierę, którzy chcieliby pograć z najlepszymi reprezentacjami w Europie i to o stawkę?
Okazuje się, że to nie brak chętnych sprawia, że nie dochodzi do naturalizowania piłkarzy. Prawo w tej maleńkiej republice, liczącej nieco ponad 33 tys. mieszkańców, jest niezwykle restrykcyjnie i skrajnie rzadko dochodzi do jakichkolwiek odstępstw. Jeśli ktoś nie urodził się w San Marino, a chciałby dostać paszport tego kraju, musi udokumentować, że mieszka w nim od minimum… 30 lat. Jest także inna możliwość – ślub z obywatelką lub obywatelem malowniczej enklawy, który skraca tę ścieżkę. Na paszport czeka się wówczas „tylko” 15 lat, ale dodatkowym warunkiem jest zrzeknięcie się obywatelstwa swojego macierzystego kraju. W konstytucji San Marino nie ma czegoś takiego jak podwójne obywatelstwo. – Znam historię Brazylijczyków, polecanych przez jednego z byłych reprezentantów „Canarinhos”, który rozpoczynał przygodę z menadżerką. Zaproponował on naszemu związkowi trzech bardzo utalentowanych chłopaków, którzy mieliby grać w naszej lidze za darmo, pod warunkiem pomocy w załatwieniu obywatelstwa i powołaniu do kadry – wspomina 37-letni dziś Alex Gasperoni, który grę w piłkę łączy z prowadzeniem własnego biznesu, a dokładnie sklepu z lampami. Dopytywany przez dziennikarza Sky, czy owym menadżerem był słynny Rivaldo, tylko wymownie się uśmiechnął i nie udzielił odpowiedzi.
– Cała trójka to byli młodzi piłkarze ofensywni, choć każdy grał na innej pozycji. Ktoś doszedł do wniosku, że w naszej reprezentacji mogliby się wypromować, pokazać kilka ciekawych akcji, a może nawet strzelić jakąś bramkę, a to pomogłoby im zaistnieć na Starym Kontynencie. Nasz konserwatywny w poglądach członek związku Massimo Bonini (legenda tamtejszej piłki, niegdyś grał ze Zbigniewem Bońkiem w Juventusie Turyn-przyp. red.) kazał im… oddalać się z tego typu pomysłami. Z tym że on nie użył słów „oddalajcie się” – śmieje się Gasperoni.
Duma Sanmarińczyków sprawia, że na podobne pomysły patrzy się tam z pogardą, choć oczywiście wszyscy zdają sobie sprawę, że to podniosłoby poziom drużyny, a może nawet pomogło rozwinąć się grającym w niej piłkarzom amatorom. Ucierpiałby na tym duch drużyny, a wedle tamtejszych reprezentantów jest to coś unikalnego w skali dzisiejszego świata piłki.
– Kojarzysz Sergio Floccariego? – pyta retorycznie jednego z dziennikarzy Luca Pelliccioni, będący jednoosobowym biurem prasowym sanmarińskiego związku piłki nożnej.
– Środkowy napastnik, który w CV miał ponad 350 meczów w Serie A, ponad 70 goli i 30 asyst. Jego żoną została miss San Marino. Bralibyśmy go w ciemno, ale nawet gdyby od razu po ślubie złożył odpowiednie papiery, to na obywatelstwo musiałby poczekać piętnaście lat. W kadrze mógłby zadebiutować mając… 44 lata. Prędzej zostałby ministrem sportu, niż naszym reprezentantem. Odpuścił – tłumaczy Pelliccioni.
To dlatego kadra San Marino opiera się tylko i wyłącznie na piłkarzach pochodzących właśnie z tego kraju. Z racji na prezentowany poziom na jej mecze przychodzi zwykle nie więcej niż 200-300 widzów, chyba że rywal jest z wysokiej półki. Niemniej mogący pomieścić 7 tys. widzów obiekt w Serravalle jeszcze nigdy nie wypełnił się do ostatniego miejsca. Grając w reprezentacji San Marino, trzeba mieć grubą skórę i odporność psychiczną, by nie załamywać się po porażkach typu 0:5, 0:8 czy 0:13 (tak wysoko wygrali tam Niemcy), ale też ma się poczucie wyjątkowości. Równie trudno jest bowiem stać się Sanmarińczykiem i zagrać w tamtejszej kadrze. Tego doświadczają nieliczni i są z tego dumni.