Trwa komercjalizacja danych sportowców – a gdzie prawa człowieka?

Świat sportu oszalał na punkcie danych. Wszystko, co da się w jakkolwiek statystycznie wiarygodny sposób zmierzyć – najprawdopodobniej jest już mierzone. Zbieramy wszystko co się da, wszystkim czym się da. To, co jednak pozostaje niejako poza marginesem, to aspekty prywatności i własności danych – najświeższa dyskusja w australijskim sporcie jest kolejną próbą podjęcia tego tematu, która wskazuje przede wszystkim na to, jak wiele musi się jeszcze w tym sektorze zmienić.

Masowe zbieranie danych i ich wdrożenie w niemal każdą sferę sportowej codzienności to efekt naturalnego procesu ewolucji. Trudno też jednoznacznie nazwać ten proces „znakiem naszych czasów”, bo o skrzyżowaniu rywalizacji z kalkulacją mówi się co najmniej od początku wieku, dzięki sukcesowi „Moneyball”.

Dziś ten mariaż opiera się w głównej mierze na technologii, dzięki której danych jest jeszcze więcej niż kiedykolwiek, ze stale rosnącej liczby źródeł. To już nie tylko analizy wideo, ale też cały arsenał „wearables” – od zegarków po rękawy, pierścienie, opaski czy inteligentne materiały.

Dwoje rumuńskich badaczy, Stefan Tataru i Irene Nica wyróżnili 5 rodzajów danych osobistych, których obrót jest dziś w świecie sportu kompletnie znormalizowany:

  • Dane identyfikacyjne, czyli wszystkie rejestry pozwalające zidentyfikować daną jednostkę (najbardziej podstawowym jest imię i nazwisko)
  • Dane dotyczące zdrowia – wszelkie informacje medyczne (jak np. diagnozy czy zabiegi, które mogą mieć wpływ na występy sportowca), pomiary z urządzeń (np. smartwatchy mierzących puls), przyjmowane leki, itd.
  • Dane biometryczne – pomiary ciała (waga, wzrost, itp.), odciski palców.
  • Dane dotyczące preferencji – obszerny rejestr behawioralno-zakupowy danego sportowca, w którym odnotowane są jego preferencje w wyborze m.in. sprzętu sportowego, sponsorów, itd.
  • Pozostałe procesowe dane – tu już horyzonty kończą się równo z wyobraźnią, czyli od zdjęć po spersonalizowane menu czy programy treningowe.

Reasumując, ludzie z dostępem do odpowiedniego arkusza kalkulacyjnego są w stanie rozłożyć każdego sportowca na czynniki pierwsze, a analitycy, którzy zyskują coraz większe znaczenie w środowisku, z tych liczb z dużym prawdopodobieństwem wywróżą w zasadzie wszystko.

A kto na to pozwolił?

No właśnie, kto? W wielu krajach cały ten sektor jest wciąż znacząco nieuregulowany, przez co panuje wolna amerykanka. To wciąż, mimo wszystko, względnie świeża przestrzeń, przez co liczba pytań w dalszym ciągu przewyższa odpowiedzi. Kto jest właścicielem tych danych? Skąd są zbierane? Czy ja, sportowiec, mam cokolwiek do powiedzenia?

Co ważne, nie ma żadnej obowiązującej podstawy, na mocy której klub czy organizacja mogłyby zmusić sportowca do udostępniania swoich danych. Przeważnie opiera się to więc na – nazwijmy to – wzajemnym zaufaniu, mianowicie obie strony wspólnie dążą do określonego celu, znając obustronne korzyści z wykorzystywania konkretnych narzędzi.

Problemy zaczynają się pojawiać na granicy tegoż zaufania. Sportowcy mają uzasadnione wątpliwości co do przepływu swoich metryk. Kluby i organizacje, doskonale znając ich wartość biznesową, nie wahają się bowiem monetyzować dane, udzielając licencji np. bukmacherom, grom komputerowym czy stacjom telewizyjnym. Dlaczego więc nie miałyby trafić na stół podczas negocjacji kontraktowych?

Jedna z australijskich tzw. eksperckich grup zawodowych (czyli reprezentacja danej branży przez jej liderów) ustaliła, że tak wielopłaszczyznowa kontrola osobistych metryk nieznacznie różni się od inwigilacji, zaczynając nadszarpywać prawa człowieka.

Zbieranie danych nie jest bowiem „pauzowane”. Poza tym, co jest generowane na boisku, do wiadomości klubów trafiają informacje dotyczące jakości snu, samopoczucia czy inne pomiary fizjologiczne.

Australijczycy zapytali szereg osób z branży o to, co się dzieje z danymi (jak są zabezpieczane, kto ma do nich dostęp) po tym jak „trafiają do chmury”. Nie uzyskali żadnej odpowiedzi.

Nie bez przyczyny obawiając się o resztki swojej prywatności, sportowcy nierzadko przekłamują niesubiektywne pomiary, takie jak te dotyczące np. ich zdrowia psychicznego. Brak im bowiem jakiejkolwiek pewności, dokąd ich deklaracja zawędruje.

Czerwona kartka

W 2021 roku grupa brytyjskich piłkarzy, pod wodzą byłego szkoleniowca Cardiff City Russella Slade’a, postanowiła pokazać przetwarzaniu danych czerwoną kartkę. „Project Red Card” to inicjatywa mająca wyrównać rachunki pomiędzy tymi, którzy dane dostarczali (sportowcami) a tymi, którzy odnosili z nich korzyści (m.in. bukmacherami).

Mając w ręku silną kartę, czyli zarzut o naruszeniu zasad GDPR, czerwonokartkowcy (łącznie ponad 850 piłkarzy) zażądali zwrotu sześciu lat niesprawiedliwie odebranego im przychodu (mowa o kwocie pięciocyfrowej, czyli znaczącym zastrzyku finansowym dla piłkarzy niższych szczebli). Jednocześnie celem grupy Slade’a było wypracowanie warunków ugodowych, w ramach których zawodnicy mieliby swój udział w monetyzacji ich danych. Do dziś niestety nie są znane rozstrzygnięcia sporu.

Inaczej wygląda sprawa w Stanach, gdzie zbieranie danych sportowców zaczyna być podlegać pewnym kolektywnym, ale indywidualnie wypracowanym normom. W NFL „każdy zawodnik jest właścicielem swoich danych”. NBA z kolei deklaruje, że „każdy zawodnik ma pełny dostęp do swojego zestawu danych”. To oczywiście znaczący krok w kierunku zabezpieczeń finansowych i związanych z ochroną prywatności, natomiast aspekt regulacji prawnych zupełnie nie nadąża za intensywnym rozwojem technologii. W takim tempie więc nawet powyższe zabezpieczenia mogą wkrótce być niewiele warte.

Nawet nie zauważyliśmy w którym momencie sport stał się tak mocno uzależniony od danych. I w całej tej dyskusji, dotyczącej wartości i własności często niepozornych metryk liczbowych, warto zadać sobie jedno kluczowe pytanie – co by się stało, gdyby z dnia na dzień sportowcy się zupełnie wycofali z całego procesu i przestali mierzyć swoje dane?

Czy sport by potrafił jeszcze istnieć?

Fot. Twitter

Rafał Hydzik

Udostępnij

Translate »