WNBA – ćwierć wieku widowiskowego przepalania (nie swoich) pieniędzy

Ponad ćwierć wieku temu w życie wszedł „Projekt Dobre Intencje”, znany również jako WNBA. Liga ulepiona z zaskórniaków wygrzebanych spomiędzy foteli na lożach w NBA, postawiona na fundamencie szlachetnych, choć dość okrągłych idei i wreszcie podtrzymywana przy życiu nieszczególnie logicznym biznesplanem. To, że świat potrzebuje elitarnej kobiecej ligi koszykarskiej nie powinno ulegać wątpliwości. 26 lat przepalania budżetu, bez nawet cienia zysku na horyzoncie, każe jednak postawić znak zapytania.

Na początku były dobre intencje. I przez pierwsze 5 lat istnienia WNBA rzeczy to wystarczyło, liga rozszerzyła się z 8 drużyn w 1996 roku do 16 drużyn na początek sezonu 2002. Średnia frekwencja wystartowała od około 9000 na mecz w 96’, wzrosła do 11 tysięcy na mecz w 2 lata później, by spaść z powrotem do 9 tysięcy w 2002 roku. Dziś kręci się w okolicach 7 tysięcy, nie tak znacznie przewyższając w tym aspekcie rozgrywki uczelniane.

I już od samego początku można było gołym okiem wskazać główny szkopuł w tej idei. Po 2002 roku frekwencja na mecz zaczęła pikować; tak bardzo, że w 2010 roku wiele drużyn zostało przeniesionych na mniejsze areny lub po prostu rozwiązanych. Obecnie w WNBA jest 12 drużyn i tylko 3 spośród założycielskich drużyn grają w tym samym mieście, w którym startowały (4 drużyny założycielskie upadły a jedna była przenoszona 3 razy).

W efekcie, rokrocznie operując około 60 milionowym budżetem (suma dotacji od NBA, opłaty sponsorskiej od ESPN i wpływów ze sprzedaży biletów i merchandisingu), WNBA (również rokrocznie) notuje blisko 10 milionów straty. Najlepsza (poziomem sportowym) koszykarska liga kobiet jeszcze nigdy na siebie nie zarobiła choćby centa.

Nietrudno się domyślić jakie opinie zaczęły krążyć, przeważnie za sprawą radykałów (rodzaj rzeczownika nieprzypadkowy). Myśl prosta jak budowa cepa (i również z chłopskiego rozumu pochodna) – jeśli biznes nie zarabia pieniędzy, nie powinien istnieć. I choć pozornie mamy do czynienia z truizmem, należałoby go osadzić w szerszym kontekście. 

Miedzy 10 a kilkanaście milionów dolarów cyklicznego przelewu od NBA to promil gigantycznych przychodów najlepszej ligi świata. Właściwie, można wskazać ponad 100 pojedynczych zawodników, którzy zarabiają więcej za sezon gry. Owszem – żadna, nawet najmniejsza część tej inwestycji nie trafia z powrotem do NBA, natomiast bardzo płaskim i powierzchownym byłoby ujęcie problemu w takich kategoriach. 

Inspiracja młodych dziewcząt do zainteresowania koszykówką (poszerzenie bazy potencjalnych, wydających pieniądze, kibiców o nową demografię). Cała przestrzeń do testowania nowych rozwiązań z zakresu produkcji, technologii, projektowania doświadczeń, itp. Monopolizacja rynku kobiecej koszykówki. I wreszcie, choć może i nieco cynicznie, solidna, parytetowa podkładka w dziedzinie diversity. To modne ponarzekać na przepalane pieniądze, ale nie od dziś najgłośniej krzyczą ci z najmniejszym pojęciem.

Gdzie pogrzebano psa? 

Cała sprawa robi się szczególnie fascynująco i wielopłaszczyznowo złożona, gdy postawi się ją w obliczu ironicznego konfliktu. Jest bowiem garść osób, którzy chcą by… uwaga, uwaga… liga się rozwijała. 

“Ale po co, skoro nie generuje pieniędzy?”

“Nie generuje, bo jest zaplanowana po łebkach i zepchnięta na margines”

“Bo nie generuje pie…”

Sami rozumiecie. Błędne koło się toczy. Są przesłanki zarówno by inwestować, jak i by zostawić WNBA samopas i przegryźć bądź co bądź niewielką stratę. I ci, których osobiście piecze każdy wydawany dolar z portfela multimiliarderów, i ci, którym zwyczajnie leży na sercu dobro kobiecego sportu, mają swoje argumenty. To dwa najważniejsze z nich:

#1 Widowiskowość

Choćby wejść w najbardziej liberalny nurt jaki można sobie wyobrazić, choćby nawet zamienić się głowami z prof. Magdaleną Środą, pewne fakty są zwyczajnie trudne do podważenia. Pewne cielesne predyspozycje, które różnią grających w NBA i WNBA (nie ma wszak żadnej reguły zabraniającej kobietom grać w NBA) i zaważają na ty, co grzeje kibiców najbardziej – widowiskowości. Wystarczy powiedzieć, bez krzty cynizmu, że palców u dwóch rąk jest wręcz za dużo, by policzyć wszystkie zawodniczki, które w historii ligi zaliczyły wsad. Dla porównania, kiedyś na Reddicie podliczono, że średnio około 4% punktów w NBA zdobywa się pakując piłkę do kosza, czyli – przy ówczesnych wynikach – niemal 14 oczek w każdym meczu doliczano po wsadzie. To jest, ekhem, przepaść. 

Rozwiązanie jest wręcz groteskowo logicznie. Tak jak siatkarkom nieznacznie opuszcza się siatkę, tak można by w rozgrywkach kobiecych podregulować obręcz. I nie chodzi tu jedynie o tak, bądź co bądź, mało istotny element gry jak wsady – na niższej obręczy zawodniczki mogłyby częściej błyszczeć widowiskowymi lay-upami czy alley-oopami. Skuteczność poszybowałaby w górę, a kibice mogliby wreszcie zapiać z zachwytu. 

Kres przedwczesnym zachwytom położyły jednak zawodniczki, które takiej zmiany zwyczajnie nie chcą. Argumentują, że większą część życia spędziły grając na dotychczasowej wysokości i adaptacja mogłaby nie obyć się bez przeszkód i frustracji. A poza tym byłoby to niejako „uwłaczające” w porównaniu.

(Warto w tym miejscu wspomnieć, że w WNBA gra się mniejszą piłką, niż w rozgrywkach męskich. Krótsze są także kwarty)

Podobnego zdania jest Gilbert Arenas, który co prawda nie apeluje o zmianę wysokości obręczy, lecz przemyślaną i rozważną dyskusją nad redefinicji kobiecej gry. Przytaczając przykład Steve’a Nasha, który po zmianie ledwie jednej reguły odbierającej przywileje rosłym obrońcom stał się jednym z najlepszych rzucających w historii, Arenas przekonuje, że wystarczyłoby skorygować kilka fundamentalnych reguł, by Diana Tourasi (którą, z dużym uznaniem jej umiejętności, porównał do Jamesa Hardena) mogła porywać tłum cotygodniowymi 50-tkami.

https://publish.twitter.com/?query=https%3A%2F%2Ftwitter.com%2FSportsCenter%2Fstatus%2F1430673945796165637&widget=Tweet

#2 Marketing

Nie ulega wątpliwości, że promocja ligi sama w sobie stałaby się łatwiejsza, gdyby można było się chwalić widowiskowymi zagraniami na niższych obręczach, jednak na tę chwilę trzeba sprzedawać zupełnie inny produkt. Produkt, który jest szalenie, szalenie niszowy. To de facto koszykówka grana na znacznie niższym poziomie niż ta, która jest równie łatwo (a nawet dużo łatwiej) dostępna. Do tego przespano moment, w którym WNBA była powiewem świeżości i nudziła zaciekawienie jako „coś innego”, do czego po latach, bijąc się w pierś, przyznaje się Adam Silver, jeden z założycieli ligi. – Ludzie, którzy już wówczas byli w sportowym biznesie kupę czasu, w tym ja, kompletnie nie docenili poziom marketingu, który jest wymagany by ruszyć z nową inicjatywą – wyznaje. 

W swoim felietonie, Lindsey D’Arcangelo porusza kluczową kwestię marketingowej debaty. Z przyczyn bliżej nieuzasadnionych, wokół WNBA od dawien piętrzy się frustracja, że nie oglądają jej mężczyźni. I to w tę demografię uporczywie chcą inwestować sternicy tamtejszego marketingu – D’Arcangelo przytacza m.in. własną rozmowę z Brittney Griner, która wyjawiła, że jest rozważana modyfikacja standardów stroju meczowego. Gdyby to nie było wystarczajaco jasne, chodziło o ciaśniejsze spodenki. 

Problemem jest jednak to, że te rozgrywki nie interesują nawet kobiet. Najzwyczajniej. WNBA nie ma przebicia w rywalizacji o ich uwagę z choćby potęgą streamingu. D’Arcangelo, który zmianę tej sytuacji postawił sobie jako misję, odwiedził kilkanaście redakcji kierujących swoje treści do kobiet, oferując im teksty o historiach z kobiecego boiska. „To nie jest odpowiednia publika” – słyszał w odpowiedzi. 

Mając na stole banalnie oczywiste porównanie do NBA, która jest fenomenalnym sukcesem marketingowym, widać gdzie WNBA nie domaga. Nie ma tam niezwykłych historii. Nie ma nawet cienia takiej narracji, jaką pisali Larry Bird, Magic Johnson, Michael Jordan. Nie ma takiego zawodnika, który w każdej dziedzinie życia wywoływałby tyle zachwytu, co LeBron. I żeby było jasne, to bynajmniej nie jest wina zawodniczek. Sue Bird, Diana Taurasi, Maya Moore czy przede wszystkim Brittney Griner to gotowe gwiazdy, które wręcz czekają, by je opakować i sprzedać tłumom. Tymczasem gros świata poznało Griner dopiero wtedy, gdy trafiła do rosyjskiego więzienia. 

Istniejemy!

Nawet nie przyszłoby nikomu do głowy poruszać aspekt kompletnej impotencji sprzedażowej WNBA, gdyby nie stale towarzyszący lidze oddolny lament. Główną osią niezadowolenia są zarobki zawodniczek, które mieszczą się w widełkach 30-120 tysięcy dolarów za sezon, czyli mniej więcej w okolicach średniej krajowej. Koszykarki są więc „zmuszone” w off-seasonie wyjeżdżać grać w Europie, gdzie z kolei (nawet w naszej rodzimej EBL) odbierają wyższe stawki, wynoszące nawet 150 tys. Dlaczego więc nie zostają, tam gdzie płacą? Tuż posłużę się „analizą”, którą na stronie Quora opublikował James Bowman, od ponad dekady dziennikarz WNBA.

„Za wszystkie pieniądze, które dostają zawodniczki za granicą, braki można znaleźć w innych miejscach. Mnóstwo długich przejazdów autobusami. Elitarne zawodniczki, które grają w Eurolidze mogą mogą inkasować 6 zer i szereg przywilejów, ale jeśli zarabiasz 5 zer (wciąż więcej niż wiele zawodniczek WNBA), to jest to styl życia bez żadnych wygód. Sale treningowe z wadliwymi podłogami, koszami i wentylacją. Szatnie wielkości szafy w holu (Chcesz powiesić swoje ubrania? Tam jest gwóźdź na ścianie). Kiedy pieniądze są wydawane na zawodników, to naprawdę są wydawane na zawodników i nic więcej”

Nie siląc się na komentarz, dodam jedynie, że dłuższy przystanek w Europie nie jest preferowany. Pienił się nad tym także Charles Barkley, mówiąc, że WNBA to świetny produkt i jej zawodniczki nie powinny musieć wyjeżdżać do gównianych krajów”, jednocześnie apelując, by amerykańskie firmy rozlały swoje budżety reklamowe nad kobiecą koszykówką. 

Trudno jednak mówić o jakimkolwiek potencjale komercyjnym zawodniczek, których zwyczajnie mało kto zna. Bilety na fazę play-off w WNBa są regularnie rozdawane za darmo. D’Arcangelo pisał o sondzie (na nieznanej próbie) jaką prowadził wśród amerykańskich kobiet. Jedne mówiły, że nawet lubią WNBA, ale nie trafiają na mecze w telewizji. Inne przekonywały, że liga gra przez wakacje, kiedy akurat są zajęte… wakacjami. Większość jednak po prostu nie była zainteresowana. 

Puentę, a raczej jej zagajenie, pozostawiam Valowi Ackermanowi, pierwszemu prezydentowi ligi. – Długowieczność jest sama w sobie zwycięstwem. Z każdej strony dochodziły nas głosy, że nie wytrzymamy roku czy nawet dwóch, a teraz mamy już ponad 20 – z dumą przyznał.

Ot potęga minimalizmu. 

Fot. WNBA / Twitter

Rafał Hydzik

Udostępnij

Translate »