„Złoty chłopiec”, którego karierę pogrzebała słynna ręka Suareza

W 2009 roku był na szczycie, wieńcząc turniej, w którym uzbierał 8 bramek na drodze do złota, złotą piłką dla najlepszego zawodnika. Tą samą, którą w dwóch poprzednich edycjach podnosili Leo Messi i Sergio Aguero. To jego moment wielkiej chwały skruszyła nieuczciwa dłoń Luisa Suareza. Dziś jest już na piłkarskim marginesie, a po nieudanej przygodzie w Tajlandii od dwóch lat balansuje na granicy bezrobocia i emerytury – wielkimi krokami zbliżając się do mundialu U20 w Indonezji, warto przypomnieć jedną z największych karier, jaką obiecał nam ten turniej. Niestety dla nas, a przede wszystkim dla samego Dominica Adiyiaha, los zapomniał tej obietnicy dotrzymać.

Urodził się w stolicy, Ghany Akrze, gdzie trenował w Akademii Feyenoordu (tamtejszej filii klubu z Rotterdamu), skąd trafił do FK Frederikstad na południu Norwegii w 2008 roku po świetnych występach dla Hearts of Lions w rodzimej lidze. W Skandynawii nadano mu tytuł Debiutanta Roku.

W 2009 roku, na Mistrzostwach Świata do lat 20 w Egipcie, Ghana wygrała wszystko, jak leci. W finale stanęli naprzeciw Brazylii, niekwestionowanego faworyta całych rozgrywek, gdzie główne skrzypce grali Ganso, Douglas Costa czy Alex Teixeira. Ale to nie oni budzili największy respekt na boisku. Nie nie, wszystkie oczy były zwrócone w stronę mikrego, choć silnego na nogach 19-latka z Frederikstad, który niemal dosłownie bawił się na boisku, przeplatając zdobywanie bramek z wymyślnymi tańcami.

Czarne Gwiazdy wygrały po konkursie jedenastek, w którym los Brazylijczyków przypieczętował chybiony strzał Alexa Teixeiry. Młody Adiyiah swojego karnego wykorzystał, wkrótce po czym stał się jednym z najbardziej pożądanych piłkarzy świata. Dzwoniły telefony z niemal wszystkich topowych klubów w Europie. Młody Ghańczyk patrzył na oferty, na których były zapisane takie liczby, że miał kłopoty, by je poprawnie odczytać. Ale dla niego liczył się tylko jeden kierunek – chciał spełnić czerwono-czarne marzenie o grze na San Siro.

Spirala

Możliwość wejścia w buty największego piłkarskiego idola Afryki, George’a Weah, brzmiało jak spełnienie marzeń. Mediolański blichtr okazał się jednak dla niego zbyt intensywny. W Europie znał dotąd tylko spokój i ciszę Frederikstad. Mediolan natomiast: głośny, krzykliwy, histeryczny. Jego koledzy z zespołu byli czczeni, noszeni na ramionach. Nagle został zupełnie sam w nowym kraju, bez języka i z większą sumą pieniędzy na koncie, niż posiadał kiedykolwiek wcześniej. Wszystko działo się zbyt szybko. Również na boisku. Nagle jego przeciwnikami nie byli już rówieśnicy czy anonimowy Skandynawowie, ale Alessandro Nesta, Ronaldinho, David Beckham i Clarence Seedorf.

Bariera językowa i wychowanie w, bądź co bądź, nie tak rozwiniętej piłkarsko Ghanie, okazały się przeszkodą nie do przejścia. Nie mając przecież szans w rywalizacji z Inzaghim, Huntelaarem, Pato i Borriello o 3 miejsca w kadrze, trafił na zsyłkę do Primavery. Tam, łatka 1,5 milionowego transferu i zawodowy kontrakt nie przysporzyły mu sprzymierzeńców; wręcz przeciwnie – gdy okazało się, że oszołomiony Adiyiah „nie dojeżdża” taktycznie, szatnia go odrzuciła. Powinien być przecież gwiazdą, prawda?

Wtedy w młodym (choć na tle Primavery już będącym w doświadczonym, weterańskim wieku) Ghańczyku coś pękło. Odpuścił. Odbijając się od imprezy do imprezy, ulegał pokusom nocnego życia. Niemalże nie sypiał, kompletnie tracąc kontakt z zawodową rzeczywistością. Bo nie miał nikogo, kto by się nim zajął. Otrząsnął, po żołniersku wrzasnął prosto w twarz, by ściągnąć go z powrotem na ziemię. Kimś takim mógł być Sulley Muntari, który jednak po tej stronie miedzy wylądował dopiero wtedy, gdy jego rodak był już skreślony. Tymczasem Adiyiah był tylko dzieckiem, w zupełnie nieznanym świecie.

Wreszcie nadszedł felerny mundial, który był dla jego psychiki jak gwóźdź do i tak już przymkniętej trumny. Tego wieczoru w Johannesburgu Ghańczycy czuli się jak panowie świata. Dotarli do ćwierćfinału i nie przyjmowali do wiadomości, że nie znajdą się w najlepszej czwórce turnieju. Co się wydarzyło w 121 minucie wie niemal każdy piłkarski kibic. Strzał Ghańczyków z rzutu rożnego, który już – pokonawszy Fernando Muslerę – zmierzał do półfinałowej siatki, zbił ręką Luis Suarez. To on, a także Asamoah Gyan, który chybił z jedenastego metra, są do dziś tragicznymi ikonami tego meczu. Nikt jednak nie pamięta kim był chłopak, który na mundialu zagrał ledwie 33 min, a jednak był o jedno (chamstwo / cwaniactwo / spryt – do wyboru, nie mnie oceniać) od zapisania swojego imienia obok Weah czy Rogera Milli w annałach Afrykańskiej piłki.

Powrót do chłodnego Mediolanu nie pozwolił mu odżyć. W zasadzie – w jego późniejszej karierze nie znalazło się już nawet pół takiego bodźca, który by mu przypomniał, na jakich kiedyś był wyżynach. Milan bez żalu rzucał go po wypożyczeniach, a jego agent za każdym razem w pierwszej kolejności uwzględniał te oferty, na których było najwięcej zer. Tak trafił najpierw to Turcji, potem do Ukrainy, mimo niższych, choć potencjalnie bardziej obiecujących ofert z Niemiec czy Holandii.

Dalsze jego losy to już żadna historia do opowiedzenia. Dziś to piłkarz kompletnie zapomniany przez świat, o którym na fanowskich portalach Milanu można przeczytać jedynie, że zapadł w pamięć kibiców jedynie tym, że nic w swojej czerwono-czarnej karierze nie zrobił. Czy losy Adiyiaha są jakkolwiek nieprzeciętne czy bezprecedensowe? Bynajmniej, podobnych opowieści mamy na pęczki, a i ta może mieć drugie czy trzecie dno, w postaci zatajonego lenistwa czy innej karierobójczej przywary.

Tak cenną jednak perspektywę daje spojrzenie na historię tych, którym brakło ledwie centymetra.

Rafał Hydzik

Udostępnij

Translate »