Co dalej z PZLA? Grono niezadowolonych poszerza się

Wielkimi krokami zbliżają się lekkoatletyczne mistrzostwa Europy w Monachium. Polscy kibice ponownie liczą na worek medali, ale większość z nich nie ma pojęcia o tym, jak wielkie są różnice w osiąganiu sukcesu przez poszczególnych sportowców. Niektórzy mogą skupić się wyłącznie na treningu i przygotowaniach, ale są i tacy, dla których to duży wysiłek finansowy, bo nie każdy może liczyć na pomoc związku lub sponsorów. Zwłaszcza z tym pierwszym jest duży problem.

W zakończonych pod koniec lipca lekkoatletycznych mistrzostwach świata w Eugene reprezentanci Polski zdobyli cztery medale. Jest to wynik poniżej oczekiwań, ale złoto Pawła Fajdka i srebro Wojciecha Nowickiego w konkursie rzutu młotem oraz dwa srebrne medale Katarzyny Zdziebło w chodzie na 20 km i 35 km i tak pozwoliły naszym na zajęcie 8. miejsca w klasyfikacji medalowej, najwyższego spośród wszystkich europejskich reprezentacji.

Wynik biało-czerwonej ekipy zapewne byłby lepszy, gdyby nie kontuzja Anity Włodarczyk. Nasza wybitna młociarka nabawiła się urazu, goniąc człowieka, który próbował ukraść jej samochód. Sprawcę dorwała, ale przypłaciła to zdrowiem. Uraz początkowo miał ją wykluczyć tylko ze startu w USA, ale niedługo potem okazało się, że na mistrzostwa Europy w Monachium także nie pojedzie. Lekkoatletyczny sezon dla pochodzącej z Rawicza zawodniczki się skończył.

Kontuzje to niestety niejedyne przeszkody, jakie utrudniają przygotowania naszym lekkoatletom. Część z nich musi sobie radzić mając tylko niewielkie, lub praktycznie nie mając żadnego wsparcia ze strony Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Nie każdy ma sponsorów, dzięki którym jest w stanie pokryć wszystkie koszty, ale nawet tacy zawodnicy są w stanie odnosić sukcesy. Przykładów jest co najmniej kilka.

Adrianna Sułek

Jedna z najbardziej utalentowanych polskich wieloboistek w historii. Sułek w tym roku pobiła rekord Polski w pięcioboju i siedmioboju, a podczas rozgrywanych w marcu halowych mistrzostwach Europy sięgnęła po srebrny medal, bijąc przy okazji halowy rekord Polski juniorów. Na mistrzostwach świata w Eugene otarła się o medal, zajmując ostatecznie najgorsze dla sportowca 4. miejsce.

Urodzona w 1999 roku w Bydgoszczy zawodniczka nie ukrywa, że w głównej mierze te sukcesy zawdzięcza sobie, a jej współpraca z Polskim Związkiem Lekkiej Atletyki daleka jest nie od idealnej, ale nawet od poprawnej. Tuż przed startem MŚ w jednym z wywiadów wytoczyła ciężkie działa.

– Obóz w Seattle przed mistrzostwami w Eugene był najgorszym, jaki przygotowywał Polski Związek Lekkiej Atletyki. Jedzenie na kampusie, gdzie mieszkaliśmy, było tragiczne. Stale musiałam dbać o to, żeby zabezpieczyć sobie jakieś śniadania i kolacje. Postanowiłam przestać milczeć, bo ile można pobłażać? Podróż ze Seattle samolotem lecącym tylko do połowy drogi i dalszy dojazd autokarem? Brak słów – skarżyła się. Jej trener Marek Rzepka starał się załagodzić sytuację, ale jego podopieczna nie gryzła się w język.

– Mój trener ma złote serce, a ja z naszego duetu jestem tą, która będzie walczyć. Za dużo poświęcam. Wiem, że podróż i złe odżywianie miały wpływ na wynik, na 30 może 40 punktów. Jedynym hamulcem w moim rozwoju jest Polski Związek Lekkiej Atletyki. To, co robi PZLA, to jest po prostu rzucanie kłód pod nogi. Mam już dosyć milczenia. Postanowiłam, że po tych mistrzostwach świata będę o tym mówiła głośno. I będę szukała kogoś, kto pozwoli mi się uniezależnić od PZLA. Chociaż i tak szkolenie mam tak kiczowate, że o czym my w ogóle mówimy? Oni postanawiają, że nie mogę być na zgrupowaniu 16-dniowym, tylko na 10-dniowym. Mam wrócić na kilka dni do domu i znowu przyjeżdżać, a o jakości podróży organizowanych przez związek już mówiłam – grzmi nasza wieloboistka.

– Chcą zbierać laury, to niech się w jakiś sposób przyczynią do sukcesu. Na ten moment to nie jest ich sukces, w ogóle nie będę podpisywała ich pod tymi wynikami. Podpisuję cały mój sztab, na czele z trenerem, z moją rodziną, z kibicami i zawodniczkami na starcie, ale nie PZLA – zaznaczyła Sułek.

Nie omieszkała dodać, że mówi to w imieniu nie tylko swoim, ale co najmniej połowy biało-czerwonej kadry. Zwłaszcza w imieniu tych, którzy boją się wychylać, bo nie mają jeszcze sukcesów na koncie i mogą przez to zostać łatwo i szybko skreśleni.

– Działacze mówią, że wielobój w Polsce nie istnieje, ale dlaczego nie próbują tego zmienić? Dlaczego dla mnie nie ma drużynowych mistrzostw Europy i nie mam stypendium? Kwoty stypendiów też są śmieszne. Ja tego nie robię dla pieniędzy, ale przyjdzie moment, kiedy chciałabym zarobić, a nie tylko dokładać do sportu i nie móc sobie na nic pozwolić. Dążę do tego, by uniezależnić się od PZLA – podsumowała.

Marcin Lewandowski

Jeden z najlepszych polskich średniodystansowców od lat narzeka na współpracę z Polskim Związkiem Lekkiej Atletyki. Multimedalista mistrzostw Europy, brązowy medalista świata i trzykrotny halowy mistrz Europy (na 800 i 1500 metrów) często powtarzał, że swoje osiągnięcia zawdzięcza przede wszystkim sponsorom i rodzinie, a jego konflikt z PZLA ciągnie się latami.

  

Najpoważniejszym zgrzytem było zakończenie współpracy z trenerem, a prywatnie bratem Tomaszem Lewandowskim. To ceniony w środowisku szkoleniowiec, ale nie mógł dłużej pracować na uwłaczająco słabych warunkach, jakie miał w lekkoatletycznej centrali.

– Dla mnie PZLA nigdy dobrze nie funkcjonował. Mojego brata też źle potraktowano. Gdy odchodził, nikt nie chciał go zatrzymać. Otrzymywałem pieniądze ministerialne, a nie związkowe. Czasami potrzebowałem dodatkowej pomocy, a ta się nie pojawiała. Najgłośniejsza afera była ze stypendiami. Poradziłem sobie bez wsparcia. Mimo wszystko pierwszy raz po dziesięciu latach tyrania chciałem dostać coś w zamian. Nie prosiłem o kwoty z kosmosu. PZLA dostawał duże sumy do wykorzystania, ale nie zgodzili się na pomoc – żalił się rekordzista Polski na antenie TVP Sport.

Adam Kszczot

Lista sukcesów Kszczota jest imponująco długa. Na otwartym stadionie cztery razy sięgał po złoto mistrzostw Europy na 800 metrów, był także dwa razy wicemistrzem świata na tym dystansie. Jeszcze lepiej szło mu w zawodach halowych. Pod dachem sięgnął po tytuł mistrza świata i trzy razy stawał na najwyższym stopniu podium mistrzostw Europy – to tylko niektóre z najważniejszych osiągnięć urodzonego w Opocznie biegacza.

  

Kszczotowi od kilku lat nie po drodze było z Polskim Związkiem Lekkiej Atletyki, do czego odnosił się, rezygnując z wyjazdu na igrzyska w Tokio. Pił przede wszystkim do braku porozumienia z trenerem Tomaszem Lewandowskim, ale narzekał też m.in. na oszczędzanie na każdym kroku. Zawsze pojawiały się problemy gdy chciał coś załatwić lub zmienić szkoleniowca.

Ten sezon jest jego ostatnim w karierze. W emocjonalnym wpisie na Instagramie przyznał, że powodem, który przyspieszył jego decyzję o przejściu na sportową emeryturę, są pogarszające się relacje z Polskim Związkiem Lekkiej Atletyki.

Damian Czykier

Na problem, jakim jest dla PZLA zmiana szkoleniowca, uwagę zwraca też specjalizujący się w biegach na 110 metrów przez płotki Damian Czykier. 30-latek przez lata dobijał się do światowej czołówki i w końcu mu się to udało. W Eugene był blisko wywalczenia medalu, jest też jedną z naszych nadziei na ME w Monachium. PZLA zdaje się mieć inne zdanie na temat poprawy wyników u naszego zawodnika.

– Problem w Polskim Związku Lekkiej Atletyki pojawia się wtedy, kiedy następuje zmiana trenera. Ucinane jest wtedy bardzo mocno szkolenie, co mocno przeszkadza w pracy. Dlatego musiałem sobie radzić ze środków spoza związku. Byliśmy na obozie klimatycznym, który opłaciłem z własnej kieszeni, z pomocą mojego klubu Podlasie Białystok. Ze swoich nagród musiałem też opłacać swoich szkoleniowców Mikołaja Justyńskiego i Macieja Ryszczuka – żali się Czykier na łamach „Przeglądu Sportowego”

– Każdy zawodnik ma możliwość szkolenia centralnego z trenerem kadry. Jeżeli z tego nie korzysta, tylko bierze innego szkoleniowca, to najpierw musi osiągnąć wynik z tym trenerem, by udowodnić, że to był dobry wybór. Trener, który wchodzi w struktury, zawsze musi najpierw potwierdzić swoje umiejętności. Niestety Damian w igrzyskach nie awansował do finału. Oczywistością jest, że po sukcesie zwiększają się możliwości – tłumaczy Krzysztof Kęcki, dyrektor sportowy PZLA.

Właśnie to nie odpowiada Czykierowi i chce to zmienić. Uważa, że kiedy zawodnik widzi brak postępu, a niekiedy wręcz regres w osiąganych rezultatach, potrzebuje zmiany. Nowym impulsem jest np. właśnie osoba trenera z zewnątrz, mająca świeże spojrzenie, nieco inne metody, wprowadza inną energię.

– Dobrze by było, gdyby związek wspierał zawodnika w tej decyzji, a nie rzucał mu jeszcze kłody pod nogi. Mam nadzieję, że wraz z przedstawieniem mojej historii, zakończą się problemy wynikające ze zmian trenerskich i już żaden zawodnik nie będzie musiał przechodzić przez to samo, co ja – podsumował Czykier poszerzając i tak spore już grono sportowców stojących na stanowisku, że PZLA częściej przeszkadza, niż pomaga w osiąganiu sukcesów.

FOT. Wikimedia Commons

Piotr Janas

Udostępnij

Translate »