Dziś dziennikarzem sportowym może być każdy. I bardzo dobrze!

„Dziś dziennikarzem sportowym może być każdy” – to jedno z tych zdań, które zależnie od intonacji i nadawcy, może zabrzmieć zarówno jak zarzut, jak i zachwyt. Podobnie rzeczony „każdy” dziś ochoczo garnie się do krytyki i wyznaczania standardów etyki dziennikarskiej. Może i więc każdy może, ale przetrwają tylko ci z najtwardszymi tyłkami. Bo dla tych bowiem, których uwiera nieuchronny postęp i rozwój mediów, czekają miejsca na samym końcu sali. A w pierwszych rzędach zasiądą dziennikarze youtube’owi, streamerzy czy nawet przedstawiciele grup na Facebooku – taki obraz nowego dziennikarstwa.

Przygotowując ten tekst, przekopałem dziesiątki opinii dotyczących dzisiejszej kondycji sportowego żurnalizmu. Na portalu Praca Sport, redaktor Damian Jurczak pisze:

„Dziennikarzem sportowym może teraz nazwać się każdy. Gość piszący dla malutkiej strony internetowej o curlingu czy piłkarski bloger z pięcioma czytelnikami. Nie ma różnicy, w końcu jest się twórcą treści w środkach masowego przekazu. Kiedyś zawód ten cieszył się estymą. Zobaczyć swój artykuł w papierowym Przeglądzie Sportowym to było dopiero coś. Obecnie, gdy rynek prasy umiera, wszystko się zdewaluowało.”

Prawdy nie da się oszukać – ostatnie lata, a nawet dekady, to powolny proces regresji statusu dziennikarza. Niemal kompletne odejście od „papieru”, dynamiczne zmiany trendów konsumenckich i rynkowy przesyt doprowadziły do narodzin tzw. „mass dziennikarza”, którym de facto może być każdy z dostępem do internetu i klawiatury (choć i ta staje się zbędna).

 

Gdyby na trybunie prasowej dowolnego widowiska sportowego przeprowadzić pilotażowy sondaż, najpewniej okazałoby się, że mało kto wie czym jest „prasówka”. Legitymacje prasowe zawsze miały status co najwyżej dziennikarskiego paszportu Polsatu, a jednak stanowią zgrabny symbol zamykającego się rozdziału (mój były szef trzymał swoją w roli szufladowego suwenira).

I co również warto zaznaczyć, na tychże trybunach wciąż można się dopatrzyć prawdziwych ikon – ludzi, na których wystarczy popatrzeć przez kilka sekund, żeby z całą pewnością stwierdzić: to właśnie jest dziennikarz.

We Wrocławiu podpatrywałem Michała Guza i Antoniego Bugajskiego, wówczas reprezentujących Przegląd Sportowy. Profesjonalizm i ocierająca się o nonszalancję pewność siebie – kiedy któryś z nich zadawał swoje pytanie, sala milkła i słuchała. I choć jako jedyni nie publikowali swoich tekstów równo z ostatnim gwizdkiem, z całą pewnością nie narzekali na poczytność.

Dziś nie jest gorzej. Dziś jest po prostu inaczej.

„Winy” szukajmy w rozwoju tzw. kultury uczestnictwa (przez badaczy przekornie nazywanej „rządami idiokracji”) – treści dziś tworzy i odbiera niemalże każdy, zacierając granicę między nadawcą a pasywnym odbiorcą. W tym modelu decentralizacji przekazu teksty opublikowane przez rzeczonych Guza czy Bugajskiego (który akurat uparcie i konsekwentnie od mediów społecznościowych stroni) mogą dotrzeć do mniejszej publiczności niż sklejony na kolanie mem.

A podaż nieuchronnie podąży za popytem.

Kibic dziennikarz, dziennikarz kibic

9 lat temu na portalu Spider’s Web opublikowano raport dotyczący przenosin dziennikarstwa sportowego do internetu. Opisywano tam pierwsze portale Canal+ czy Przeglądu Sportowego, Krzysztofa Stanowskiego wyprzedzającego stawkę ze swoim Weszło, a całość uzupełniono zachwytami Michała Pola, rzucającego takimi skamieniałymi archaizmami jak „sieć”, „internauci” czy… „blogosfera”.

Te czasy, kiedy zaczęło się stawać jasne, że „papier” umiera, rozpoczęły proces kształtowania obecności polskiego sportu w „sieci””. Ta historia rozpoczęła się jednak jeszcze wcześniej.

Protoplastami polskiego internetowego dziennikarstwa sportowego były serwisy kibicowskie. Dwa skoncentrowane wokół Legii Warszawa portale datują swoje powstanie na 1999, a jeszcze rok wcześniej założono krakowski Wisła Portal. Niedługo później, bo w 2001 roku swoje pierwsze kroki postawił Śląsknet, stworzony przez kibiców piłkarskiego Śląska Wrocław.

Już w tamtych czasach, kiedy media tradycyjne wciąż trzymały swoją szczytową pozycję, a internet był jeszcze niezbadaną ciekawostką, zaczynali wypracowywać swoją pozycję. Nie mając – w przeciwieństwie do siedzących we wrocławskich redakcjach dziennikarzy – stosownego wykształcenia, praktykowali rzemiosło na swój sposób.

– Przede wszystkim chodzi o pasję – mówił mi Krzysztof Banasik, redaktor naczelny Śląsknetu (od 14 lat w redakcyjnych szeregach) – dla nas dzień meczowy jest rzeczą świętą i bardzo rzadko z niego rezygnujemy, wliczając w to wyjazdy – dodaje. Dla przykładu, jego redakcja jako jedyna (obok biura prasowego klubu) relacjonuje zagraniczne mecze sparingowe. Tam gdzie Śląsk, tam i oni.

 

Nic więc dziwnego, że nigdy nie czuli kompleksu względem „profesjonalnych dziennikarzy”, którzy czasem do swoich gazet pożyczali dane z relacji Śląsknetu. – Mam wrażenie, że po prostu nie można lekceważyć takich portali jak nasz, przez to do jak ogromnej docieramy publiczności – przyznaje Banasik.

Nie mają działalności gospodarczej, podpisanych umów ani nawet siedziby. Mimo to, poza wychowaniem całego pokolenia kibiców Śląska, wypuścili na świat też kilku znakomitych dziennikarzy – m.in. Michała Zachodnego (i naszego naczelnego!). – Jedynie finanse nas dzielą od pełnej profesjonalizacji. Ale to nie jest nasz cel – w stu procentach realizujemy swoją wizję, zbierając pasjonatów Śląska, którzy mają coś światu do przekazania i robią to w sposób nieodbiegający od profesjonalnych mediów – puentuje Banasik.

I tak właśnie, w ślad za Legianetem, Śląsknetem czy Wisłaportalem, w polskim internecie zaczęły rozkwitać hobbystyczne redakcje pasjonatów skoncentrowanych wokół Realu Madryt, Manchesteru United, Chelsea czy Barcelony. Każdy w nowo kształtującej się… ekhem… blogosferze chciał coś powiedzieć.

Tylko aż do dziś mało kto traktował tych ludzi poważnie.

Dziennikarze vs. Z-tki

Każdy, kto dziś tworzy media, choć raz słyszał o zbliżającej się konfrontacji dotychczasowego sposobu formowania przekazu z oczekiwaniami nowego pokolenia. Generacja Z w tym środowisku rysuje się niemal jak niszcząca wszystko na swojej drodze bestia, która ma wywrócić media jakie znamy do góry nogami.

I poniekąd – tym właśnie jest

Nieco ponad rok temu, współpracując z polską firmą technologiczną TISA, przeprowadziłem badanie ilościowe pod szyldem #GenZChallenge. Ankietowaliśmy wówczas “Zet-ki” z trzech krajów, w tym z Polski. Mając więc stosowne dane, by rozpoznać trendy konsumenckie wśród kibiców z młodego pokolenia, byliśmy w stanie ukształtować pewien miarodajny obraz.

Jak więc wygląda młody polski kibic? Z jednej strony „pożera” treści wideo, a informacje, których poprzednie pokolenia szukały w gazetach – ma podane na twitterowych i facebookowych talerzach.

I to właśnie w tych mediach „dzieje się” polski sport. Twitter, podążając za globalnym trendem, jest przestrzenią najbliższego styku kibica z dotychczas zamkniętym za szybą światem – klubem, piłkarzami czy dziennikarzami, z kolei Facebook stał się tego świata podziemiem. To tam, w zamkniętych grupach, kibice tworzą tzw. informacyjne bańki, do których wpuszczają tylko te informacje, które chcą przyswajać. Resztę skutecznie odfiltrowują.

Grupy stały się więc swoistym agregatem treści dla standardowego kibica – nie musi on już samodzielnie wyszukiwać informacji, weryfikować źródła i porównywać je ze sobą – wystarczy funkcjonować w odpowiedniej grupie.

O istocie ich medialnego charakteru bardzo dobitnie świadczy wpis umieszczony przez jednego z moderatorów grupy „Po Prostu o Futbolu”. Ogłosił on, że na meczu Lecha Poznań z Rakowem Częstochowa (co istotne, mecz na samym szczycie ligowej tabeli), na trybunie prasowej zasiądzie reprezentant grupy.

– Pomysł narodził się w październiku i wynikał z tego, że chcemy wyróżniać się wśród innych grup FB. Żadna inna nie ma konta na Accredito – mówił mi Mateusz Jabłoński, członek moderacji. Radosław Laudański – tak nazywa się wysłannik „Po Prostu o Futbolu” – w dziennikarskim systemie Accredito zarejestrował się właśnie jako reprezentant grupy na Facebooku. Potem krok po kroku budował relację z klubem, stawiając się na konferencjach prasowych, a jego wysiłek zaowocował przyznaną akredytacją.

 

– W pierwszej kolejności akredytacje otrzymują od nas szeroko pojęte media profesjonalne, dopiero później rozpatrujemy pozytywnie bądź negatywnie wnioski od mediów półprofesjonalnych i amatorskich. Przy przyznawaniu akredytacji ważna jest dla nas aktywność danego dziennikarza, czyli regularna obecność na konferencjach prasowych czy dniach medialnych, a także chęć zadawania pytań trenerowi lub/i zawodnikom Kolejorza – czytam w mailu od Liliany Szymczyk, kierowniczki biura prasowego Lecha Poznań.

Lech chwali się, że od lat pomaga postawić pierwszy krok początkującym dziennikarzom, którzy potem – dzięki tak zebranemu doświadczeniu – mają szansę znaleźć pracę w zawodzie. Podobnie Górnik Zabrze, Legia Warszawa czy Widzew Łódź, z którymi nawiązali kontakt moderatorzy „Po Prostu o Futbolu”.

…bo z tyłu zostaniesz!

Obecnie obserwujemy absolutny przełom w dziennikarskim środowisku sportowym. Ostatnie lata przyniosły dwie kluczowe rewolucje – na skali globalnej The Athletic, a na naszym własnym podwórku – Kanał Sportowy.

Ci pierwsi postawili sobie za cel udowodnić, że dziennikarska jakość, wbrew wszystkim apokaliptycznym wizjom, wciąż jest i będzie w cenie (i to dosłownie, bo The Athletic z sukcesami funkcjonuje w modelu subskrypcyjnym). Drugi przypadek jest również wszystkim znany – cztery rozpoznawalne twarze, zainspirowane sukcesem onetowej „Misji Futbol”, połączyły siły, by „robić dziennikarstwo” w nowym, wizualnym medium.

I patrząc na wszelkie statystyki, robią to dobrze.

W wielu innych przypadkach widać jednak pogłębiający się konflikt pokoleń i wciąż poszerzającą się przepaść między tym, co proponują dziennikarze nieco starszej daty, a tym czego oczekuje dzisiejszy odbiorca.

Dziś już nie przymyka się oka na żenujące wpadki i skandale, hipokryzję, czy – prostym językiem mówiąc – zwykłe buractwo. Wraz z rosnącą podażą (dziennikarzy przybywa z dnia na dzień) wzrasta popyt nie na rozpoznawalną twarz i dziarski humor, lecz poparty działaniami profesjonalizm. Błędy ortograficzne Mateusza Borka czy Dariusz Szpakowski chwalący się tym, że do meczów się nie przygotowuje – na to nie ma już dziś miejsca.

Często zapomina się też, że nie tylko wśród kibiców pojawiło się nowe pokolenie – także w środowisku dziennikarzy młodzi zaczynają się rozpychać łokciami. I choć różne są tego oblicza (Mateusz Święcicki niegdyś nie krył oburzenia, jak na prelekcji Arigo Sacchiego połowa obecnych żurnalistów była pogrążona w ekranach swoich telefonów), to wciąż jest najnaturalniejszy z procesów. Nie da się powstrzymać przemiany pokoleniowej.

Kiedy więc jedni, w obliczu nowych nadawców i odbiorców uparcie będą zwiastować apokalipsę i upadek resztek profesjonalizmu (cytując Tomasza Lisa: „polscy widzowie nie są tacy głupi, jak nam się wydaje, bo są dużo głupsi”), inni wyjdą sytuacji naprzeciw i podejmą wyzwanie rzucone przez nowe media.

I to właśnie oni będą kształtować sportową rzeczywistość.

Fot. Freepik.com

Rafał Hydzik

Udostępnij

Translate »