Kamil Gapiński: Triathlon, moja miłość

Jak już się topić, to w Olsztynie. Piękne miasto, z wieloma jeziorami w swoich granicach, w sumie mogę tu umrzeć. Kiedy zachłysnąłem się wodą w mającym 12 stopni rozfalowanym Ukielu i przez kilka dłuższych chwil nie mogłem złapać oddechu, to była moja pierwsza myśl. Po chwili udało mi się dojść do siebie i popłynąć dalej. To były triathlonowe zawody, nie pierwsze i nie ostatnie, podczas których spotkało mnie coś złego. 

Pamiętam jak niecały rok wcześniej, w Malborku, zupełnie nie miałem ochoty wystartować na 1/2 Ironmana. Kilka dni przed imprezą rozstałem się z dziewczyną i w tym konkretnym momencie triathlon naprawdę mnie nie obchodził. Namówiony przez kolegę postanowiłem jednak pojawić się na starcie. Na dwie minuty przed nim stałem w piance na mostku przy zamku, i zastanawiałem się, czy w ogóle wejść do wody. Ostatecznie sportowa ambicja wygrała, choć płynęło mi się fatalnie. Na rowerze było lepiej, w pewnym momencie nawet się rozchmurzyłem i pomyślałem, że to może być fajny dzień. Minutę później złapałem gumę i było po wszystkim.

Jeszcze jeden przykład: Elbląg, lato 2019 roku. Jechałem tam zdeterminowany, żeby złamać na połówce 5 godzin. Przygotowania były topowe, waga odpowiednia, ale niestety, zabiła mnie pogoda. Upał sprawił, że zszedłem z trasy podczas biegu, pierwszy i jak na razie ostatni raz w sportowej karierze amatora. Gdybym podczas niego miał jeszcze szanse na życiówkę, to pewnie bym walczył, ale że takowej nie było, odpuściłem.

Jeśli dobrnęliście do tego miejsca, możecie pomyśleć, że facet oszalał.  Ma pisać regularnie – raz na dwa tygodnie – felietony o triathlonie dla TheSport.pl, a tylko narzeka na tę dyscyplinę. Uspokajam – specjalnie zacząłem od skrajnie negatywnych przykładów. Chcę pokazać, że łączenie pływania, roweru i biegu często jest ciężkie, nie tylko dla ciała, ale i głowy, a czasem niebezpieczne. Ale przede wszystkim musicie wiedzieć, że bywa szalenie satysfakcjonujące.

Jeśli miałbym wymienić TOP3 momentów w życiu, kiedy czułem się spełniony, bez wahania wskazałbym na 9 września 2018 roku jako jeden z nich. Skończyłem wtedy pierwszego Ironmana, w całkiem niezłym czasie jak na amatora, mianowicie 11:12:18. Chwila była podniosła: przy finiszu czekało kilku moich przyjaciół (w tym mistrz świata age grouperów na tym dystansie – Marcin Konieczny), rodzice, a wszystko to działo się podczas pięknego zachodu jesiennego słońca. Nic to, że przez kolejne trzy noce tak bardzo bolały mnie nogi, że nie byłem w stanie spać. Nieważne. Najistotniejsze było to, że kiedy spikerujący tam Marcin Waniewski przywitał mnie na mecie, zrozumiałem, że dokonałem czegoś niezwykłego. Przez wiele miesięcy łączyłem 20 godzin treningu w tygodniu z kilkoma różnymi pracami i intensywnym życiem towarzyskim, w którym dwie imprezy w weekend to była norma. Jak to zrobiłem, do dziś nie wiem, ale udało się. 

Wspomnienia tamtego startu wielokrotnie pomagały mi w życiu. Gdy miałem przed sobą naprawdę trudny test w pracy, jak chociażby stworzenie w krótkim czasie sportowego magazynu na 300 stron,  lub skomentowanie trzech meczów jeden po drugim, myślałem sobie: stary, ukończyłeś pełen dystans, to naprawdę nic takiego w porównaniu z Malborkiem. 

Zawsze pomagało. 

Triathlon dał mi więc pewność siebie, a co jeszcze? Dużo lepsze przygotowanie logistycznie do życia. Kiedy trenujesz do Ironmana, nie możesz sobie pozwolić na regularne, słodkie „nicnierobienie”. Jeśli chcesz pogodzić pracę z treningami, pierdzenie w stołek naprawdę nie wchodzi w grę. Oczywiście, czasem odpoczywałem patrząc się w sufit, ale generalnie dzięki temu sportowi nauczyłem się nie tracić czasu, co pomogło mi zarówno w kwestiach zawodowych, jak i prywatnych.

Zdradzę wam sekret – nie napisałem jeszcze, co najbardziej podoba mi się w tym sporcie. A właściwie kto: ludzie. 

W środę Facebook przypomniał mi, że minęło siedem lat od mojego pierwszego startu, w Białymstoku. To wydarzenie skłoniło mnie do szybkiego przejazdu po drodze triathlonowych wspomnień. Wyszło z nich, że w tym środowisku spotkałem kilkanaście niezwykłych osób. O paru z nich chciałem tu napisać. 

Rafała Hermana poznałem, gdy w 2015 roku gościł u mnie w radiu TOK FM, tuż po powrocie z mistrzostw świata na Hawajach, w których startował kilkukrotnie. Od razu złapaliśmy tak dobry kontakt, że pięć miesięcy później pojechałem z nim i jego rodziną na wakacje na Teneryfę. A kiedy trzeba było pomóc mi pilnie w przeprowadzce, bez wahania rzucił wszystko i przyjechał kilkadziesiąt kilometrów swoim dostawczym wozem.

Ze wspomnianym wcześniej Marcinem Koniecznym przegadałem przez prawie sześć lat znajomości dziesiątki godzin, co jest sztuką, uwierzcie, bo chłop nie należy do najbardziej wylewnych. Rozmawialiśmy o sporcie, przyjaźni, miłości, książkach – słowem o wszystkim, co ważne. Wraz ze swoją żoną Ewą tak często gościli mnie w swoim domu w Kieźlinach pod Olsztynem, że w pewnym momencie poczułem się jak członek rodziny. 

Takich przykładów mógłbym mnożyć wiele: co poniedziałek przed sesją u psychologa wpadam do Maćka Żywka z TriPower na kawkę i pogaduchy. To jeden z tych gości, którzy na triathlonie zjedli zęby, więc rozmowa z nim jest czystą przyjemnością, szczególnie że ma wyjątkowe poczucie humoru, takie w stylu Andrzeja Poniedzielskiego. Akurat złożyło się tak, że jego sklep jest 100 m od gabinetu mojej pani doktor, śmiejemy się, że dzięki temu zaliczam dwie sesje z rzędu.

Uwielbiam też rozmawiać z Filipem Szołowskim, organizatorem dużych zawodów i dyrektorem Polskiego Związku Triathlonu, a przez lata moim trenerem. Jeśli miałbym wskazać kogoś, kto dałby sobie wypruć żyły dla dobra rozwoju tego sportu w Polsce, byłby to on. 

Właśnie uświadomiłem sobie, że coś za dużo tu panów, napiszę zatem o wyjątkowej kobiecie. Ania Lechowicz to pani weterynarz, która przed trafieniem do triathlonu właściwie nie miała styczności ze sportem. Była zielona do tego stopnia, że gdy odebrała pierwszy rower ze sklepu, to prawie zrobiła sprzedawcy awanturę, że… nie ma nóżki. Dziś to jedna z najlepszych zawodniczek świata w swojej kategorii wiekowej, a prywatnie szczęśliwa mama trójki dzieci, kapitalnie godząca uprawianie sportu z milionem innych rzeczy. Jedną z nich było supportowanie mnie na półmaratonie w Gdańsku. Gdy już padałem podczas biegu na pysk, Ania zrobiła ze swoich biegowych spodenek stringi i krzyknęła: „biegnij za dupą!”. Jak nie uwielbiać kogoś takiego?

Jeśli dopiero wchodzicie w ten sport, jestem przekonany, że za kilka lat będziecie mieli podobne wspomnienia. Jeżeli jesteście w nim na przykład od 5 czy 10 lat, niewątpliwie każdy z Was ma swoje Anie, Rafałów, Filipów czy Marcinów. Ludzi, którzy zarażają swoją pasją wszystkich dookoła. Podkreślam raz jeszcze: triathlon warto uprawiać nie tylko dla wyników czy podtrzymania fajnej sylwetki, ale przede wszystkim dlatego, że poznasz tu fantastyczne jednostki. 

Takowe zdarzają się też oczywiście pośród zawodowców. Paulina Klimas, Agnieszka Jerzyk, Roksana Słupek czy Robert Wilkowiecki – to wszystko kapitalni ludzie, o których rozwoju będę tu dla Was pisał. O tym ostatnim szczególnie dużo na przełomie września i października. 

Robert jako pierwszy polski pros od lat leci bowiem na MŚ na Hawaje. Znając go, ma apetyt, aby namieszać pośród najlepszych zawodników świata. O tym, czy może tego dokonać, porozmawiam na tych łamach za kilka tygodni z Markiem Jaskółką, zdaniem wielu najlepszym polskim zawodnikiem w historii, ostatnim przed „Wilkiem”, który zakwalifikował się na Konę. Bądźcie ze mną i z TheSport.pl – na tej stronie nie zabraknie w najbliższym czasie historii z fascynującego, triathlonowego środowiska. 

Udostępnij

Translate »