Kozakowska: Na treningach rzucałam butelką
Róża Kozakowska jest mistrzynią i wicemistrzynią paraolimpijską z Tokio. Życie jej nie oszczędzało. Sport był w nim jednak od zawsze, nawet kiedy nie był mile widziany w domu. W domu, w którym doświadczała przemocy. Mało jest tak niezłomnych i inspirujących postaci w polskim sporcie.
Zacznę trochę filozoficznie – czym jest dla Pani sport?
Przede wszystkim siła, która dopinguje do pokonywania codziennych przeszkód. Nawet takich niewielkich, banalnych. Także tych, które z czasem mogą się zamienić w większe. Uczy też cierpliwości i pokory. Pokazuje, że ciężka praca i determinacja prowadzą nie tylko do spełnienia wszelkich marzeń, ale także do szczęścia. To jeden z moich najwierniejszych towarzyszy. Pasja do sportu jest ze mną od dawna.
Jak dawna?
Odkąd pamiętam. Czułam od zawsze, że to moje powołanie, że jestem stworzona do sportu. To było coś, co mnie uskrzydlało, dodawało sił do walki z chorobą, codziennością i innymi problemami.
Już jako mała dziewczynka miała Pani bardzo konkretne sportowe marzenia.
Tak, miałam 5 lat z hakiem, kiedy zaczęłam marzyć o tym, żeby zostać sportowcem. Żeby reprezentować Polskę na igrzyskach olimpijskich. Na początku oczarowała mnie jazda figurowa na łyżwach. Uwielbiam muzykę, a połączenie jej ze sportem było czymś fascynującym. Interesowało mnie też WKKW (Wszechstronny Konkurs Konia Wierzchowego – red.).
Strasznie duży rozstrzał.
Co chwilę odkrywałam różne pasje. Chciałam próbować różnych rzeczy, poznawać nowe dyscypliny i nawet jak trafiałam na jakąś granicę, to robiłam wszystko, aby ją przesunąć. Czułam też, że czego bym nie spróbowała, to szło mi całkiem nieźle.
Urodzony sportowiec.
Można tak powiedzieć. Wiedziałam, że to jest to, co chcę w życiu robić. To nie tylko pasja, ale też pokazanie, że przez sport można wszystko.
Mimo wielu talentów musiała Pani wybrać jakąś drogę. Padło na biegi krótkodystansowe.
Tak, sprint odkryłam, mając 11 lat, ale już trzy lata wcześniej zauważyłam, że bardzo szybko rozwijam prędkość. Szczególnie na krótkich dystansach. Co więcej, na pełnej szybkości potrafiłam przeskakiwać lub omijać różne przeszkody. Byłam bardzo zwinna. Czułam się silna i szybka. Miałam z tego dużo radości.
Był ktoś, kto Panią wtedy inspirował?
Moim największym autorytetem był wówczas Usain Bolt. Zawsze chciałam być jak on. Wiedziałam, że będzie trzeba to wypracować i będę potrzebowała dużo czasu, cierpliwości i determinacji. Sukces nie przychodzi od razu.
Inne dyscypliny poszły wtedy w odstawkę?
Nie, aż tak to nie. Później przeplatał się choćby skok wzwyż. Też go bardzo lubiłam. Moje życie to był sport. Nie było zawsze piękne i barwne. Nauczyło mnie jednak tego, jak przetrwać. Sport był w nim nawet wtedy, kiedy o tym nie wiedziałam. Im byłam starsza, tym częściej zauważyłam, że to, co dla innych było ciężkie, dla mnie było pestką. Pokonywanie jakichkolwiek przeszkód nie stanowiło dla mnie problemu. Robiłam to codziennie. Moje życie było ich pełne, ale ukształtowało mnie na silną, wysportowaną osobę. W sporcie musisz być twardy i gotowy na upadek, a każdy z nich jest początkiem czegoś dobrego. Powiedziałam kiedyś, że to od nas zależy, gdzie leży nasza granica, ale tak naprawdę, jeśli tylko mamy odwagę o to zawalczyć, to możemy ją przesuwać.
Szybko osiągała Pani sukcesy i zdobywała wyróżnienia. To prawda, że trzeba było je ukrywać, bo sport nie był w domu mile widziany?
Nie do końca. Media powtarzają, że musiałam chować medale u koleżanek, a to nie do końca nieprawda. Zazwyczaj zostawiałam je w szkole, bo to najczęściej były puchary, które ciężko było schować. Medale jakoś przemycałam. W domu sport faktycznie był źle widziany. Dla mnie świadomość zwycięstwa jest kluczowa. Nie interesowało mnie czy będę miała trofeum przy sobie, czy nie.
A jak mama podchodziła do Pani pasji?
Zawsze mnie dopingowała! Pamiętam, jak kiedyś się zmartwiła, gdy wróciłam z meczu piłki ręcznej poobijana. Nie chciałam dać za wygraną, choć rywalki były trochę większe. Wyglądałam, jakby ktoś mnie nieźle poturbował. Byłam jednak kapitanem drużyny i musiałam walczyć. Pokazać charakter i poderwać drużynę do walki.
Mówi Pani o przeszkodach z dużą lekkością. Wiele osób nie podniosłoby się po takich ciosach. Skąd bierze się ta siła?
Życie mnie jej nauczyło. Przez cały czas uczy. Jeśli dostaniemy wszystko na tacy, to za często wychodzimy z założenia, że dużo rzeczy nam się należy. Przez to bywamy niezaradni. Skoro nie musieliśmy o coś walczyć, to nie będziemy wiedzieć, jak to zrobić. Sami sobie tworzymy wrażenie, że wszystko spada z nieba. To bardzo duży błąd, który w konsekwencji sprawia, że przestajemy być wdzięczni, a bez wdzięczności nie będziemy umieć cieszyć się małymi, ale też większymi rzeczami. Dla mnie los był taki, jaki był. Dzisiaj jako dorosła kobieta patrzę na to inaczej, ale jako dziecko też nie byłam obrażona na wszystkich, tylko przyjmowałam to na klatę. Nie chciałam się poddawać, nie pozwoliłam sobie na to. Zamiast uznawać, że świat jest przeciwko tobie, lepiej powiedzieć sobie: „Ok, upadłem, ale teraz pokażę jak się podnieść i zawalczyć o siebie i swoje marzenia.” Miejsce, w którym się urodziłam i rodzina, do której trafiłam, niczego nie przekreśla. Ani pochodzenie, ani język, ani nawet twoi bliscy nie decydują o naszej wartości.
A co decyduje?
Marzenia. Zawsze byłam marzycielką. Nawet jeśli ludzie dziwnie na to patrzyli. Oczywiście często było mi przykro, ale zawsze wierzyłam w siebie. Wierzyłam, że ta dziewczynka żyjąca na krańcu świata spełni swoje największe marzenia i nic jej nie zatrzyma. Wszystko to dzięki marzeniom i odwadze w ich realizacji. Jak walił się jakiś most, to zamiast rozpaczać budowałam następny. Nawet zakrwawiona i poturbowana patrzyłam dalej przed siebie. To jak będzie wyglądało nasze życie, zależy od nas. Zawsze chciałam dokonać czegoś, co wszystkim wydawało się niemożliwe.
Od wielu lata zmaga się Pani z różnymi dolegliwościami. Jak czuje się Pani dziś?
Choroby są częścią mnie. Zawsze będą. Czasem jest ciężej, czasem lżej, ale staram się nie narzekać. Jak mam gorszy dzień i jestem wypompowana, to daje sobie odpocząć. Jestem po ciężkiej operacji, powrót do treningów nie był łatwy, ale nigdy nie jest łatwo po takich przejściach. To kolejna lekcja, którą przyjęłam i wiem, że będzie coraz lepiej. Pod koniec sierpnia wybieram.
Po swoje marzenia sięgała Pani z niesamowitą determinacją. Bardzo trudne dzieciństwo, później ciężka choroba, która daje o sobie znać do dzisiaj. Mimo wszystko nie zrezygnowała Pani ze sportu, tylko zmieniła dyscyplinę na skok w dal. Na MŚ w 2019 było 4. miejsce. Sportowiec z takim charakterem i historią może do tego wyniku podchodzić różnie.
Pamiętam to jak dziś. Byłam na zgrupowaniu w Valencii. Odezwała się endometrioza, która już wtedy była zaawansowana. Lekarz przed samym startem twierdził, że nie powinnam brać udziału w zawodach. Nie chciałam rezygnować. Zapewniłam mu, że jeśli cokolwiek się wydarzy po pierwszym skoku, to rezygnuje. Wychodziłam na tor z ogromnym bólem. Dostałam zastrzyk, który trochę mnie otumanił, ale pozwolił mi w ogóle na start. Dostałam szansę. Ktoś we mnie uwierzył i pojechałam na mistrzostwa. Robiłam co w mojej mocy. Musiałam.
Jaki był cel na te zawody?
Wiedziałam, że złoto i srebro były poza moim zasięgiem tamtego dnia, ale celowałam w brąz. Chociaż powtarzałam sobie, że czwarte miejsce w takiej sytuacji też da mi dużo szczęścia. Po wszystkim byłam z siebie dumna. Ten start zapewniał naszej reprezentacji miejsce na igrzyskach. Nie było wtedy pewności czy to miejsce zajmę ja, czy któraś z moich koleżanek. Moje zdrowie było wówczas bardzo niepewne.
Lekarz pogratulował występu?
Skwitował mój występ jednym słowem – szacun. Uważał, że niejedna osoba nie dałaby rady wyjść z pokoju, a ja zrobiłam 100% normy albo i więcej. Byłam z siebie zadowolona. Może lekko zawiedziona też, bo zawsze dążę do tego, żeby piąć się jak najwyżej. Chodzi o to, żeby pokazać, że bez względu na chorobę czy cokolwiek – możemy dalej walczyć i celować wysoko. Najgorsze co można powiedzieć w takiej sytuacji to: a na pierwsze miejsce to na pewno mnie nie będzie stać, bo jestem chora. Ćwiczę, trenuję i walczę o zwycięstwo. Zawsze. Wtedy wiem, że wrócę z jakimś medalem. Inne myślenie skreśliłoby mnie na starcie. Dlatego uważam, że każdy sportowiec powinien walczyć o swoje.
Ile wtedy zabrakło do medalu?
23 centymetry.
Niewiele, ale z drugiej strony na swój największy sukces nie musiała Pani potem długo czekać.
Nie zgodzę się. Bardzo długo pracowałam na medale z Tokio. Ktoś mógłby powiedzieć, że to nieprawda, bo te konkretne dyscypliny tj. rzut maczugą (złoto – przyp. red.) oraz pchnięcie kulą (srebro – przyp. red.) uprawiałam krótko. Ja jednak całe życie przygotowywałam się do tego momentu. Wymarzyłam sobie ten złoty medal już jako pięcioletnia dziewczynka. Wielokrotnie wyobrażałam sobie, jak to by było i jak to będzie. Wierzyłam, że dotrę do tego miejsca. Przejdę się po tym stadionie i będę mogła wystartować. Pokazać, jak walczę i że wszystko jest możliwe.
Pamięta Pani chwile przed startem?
Przed występem chodziłam jak na szpilkach, bo wcale nie było pewne czy wystartuję. Na igrzyskach też byłam na środkach przeciwbólowych. Fatalnie się czułam na treningach, ale chciałam spróbować. Zrobiłam wszystko, aby w dniu zawodów być gotowa. Trochę czasu minęło od Tokio, ale dla mnie to wciąż niezwykła chwila. Choćbym całe swoje życie miała przeżyć jeszcze raz, tylko po to, żeby znowu dojść do tego momentu, to zrobiłabym to. Z uśmiechem czekałabym i pracowała dla tego pięknego, niezwykłego dnia w Tokio. Marzyłam o tym, żeby usłyszeć Mazurek Dąbrowskiego, stojąc na podium ze złotym medalem igrzysk olimpijskich. Tak się stało. Malutka, drobniutka i może nic nieznacząca osóbka sprawiła radość całemu wielkiemu krajowi.
Wspomniała Pani, że te dyscypliny trenowała stosunkowo krótko. Czy to prawda, że na pierwszych treningach musiała Pani zastąpić maczugę butelką?
To śmieszne, ale tak. Zaczęliśmy uprawiać ten sport, nie mając maczugi. One były bardzo trudno dostępne. Szczególnie przed igrzyskami. Pilnie potrzebowaliśmy jakiegoś substytutu. Musieliśmy sprawdzić, czy mam do tego predyspozycje i w ogóle to polubię. Butelka się sprawdziła. Już na pierwszym treningu poleciała na odległość ok. 15 metrów. Dawało to nadzieję na dobry rezultat. Teraz problemy ze sprzętem już mi nie grożą. Marka Decathlon doceniła moje sukcesy w Tokio i zaproponowała mi współpracę ambasadorską co najmniej do igrzysk w Paryżu. Więc rzucanie na treningach butelką to na długi czas tylko zabawne wspomnienie.
Ale nie zdobyła Pani złota, trenując tylko butelką, prawda?
Niedługo później mój przyjaciel przygotował nam replikę takiej maczugi. Ważyła jakieś 3g więcej od tej, z której korzysta się w trakcie zawodów. Pierwszy raz oryginalną maczugą rzucałam na mistrzostwach Polski. Troszkę inaczej leciała, ale dzięki przygotowaniu z repliką byłam gotowa. Odkryłam wtedy, że to moja dyscyplina. Przy stanie mojego zdrowia czułam się tak, jakbym się dla niej urodziła. Nie powoduje żadnych uszkodzeń, dzięki czemu mogę trenować i poprawiać swoje wyniki, ale też nie zakłócać rehabilitacji. To bardzo ważne, bo dzięki temu miłość do sportu nie kolidowała z koniecznością walki o powrót do zdrowia. Rzut maczugą daje mi radość. Do każdej próby podchodzę z cierpliwością.
A pchnięcie kulą?
Kula jest dodatkiem. Jestem w tym trochę słabsza. Natomiast nigdy jej nie przekreśliłam i uparłam się, żeby w niej startować. Na początku sprawiała mi problemy. Minimum olimpijskie przyszło mi bardzo ciężko, ale mówiłam, że się przyłożę i będzie dobrze. Z czasem szło mi coraz lepiej. Wiedziałam, że mogę powalczyć o złoto i co zabawne do pierwszego miejsca zabrakło… proszę zgadąć – ile?
Nie mam pojęcia
23 centymetry! (śmiech)
Po igrzyskach Pani historia wzruszyła miliony Polaków, którzy ruszyli ze wsparciem. Jakiś czas temu zakończyła się np. zbiórka na pierwsze mieszkanie założona przez Michała Pola.
Poznałam wielu wspaniałych ludzi, ale Michał Pol to niezwykły człowiek. Przyjaciel. Już na igrzyskach wymieniliśmy wiele słów i bardzo dobrze nam się współpracowało. To wspaniała osoba o ogromnym sercu. Mam ogromne szczęście, że poznałam bardzo dużo ludzi o pięknych sercach. To bardzo budujące. Tyle aniołów jest jeszcze na naszym świecie.
FOT. Wikimedia Commons