Jak Amerykanie skrócili kolejki na stadionach?

Kto nie miał przyjemności oglądania meczu na zapełnionym stadionie, ten nie zna dantejskich scen spod stoiska gastronomicznego. Ćwierć trybuny w jednej kolejce – z przodu ci, którzy makiawelistycznie poświęcili ostatnie minuty pierwszej połowy na rzecz priorytetowego dostępu do piwa; na końcu zaś ci, którzy przegrali już w przedbiegach i za zlewkę z końca beczki oraz niedogrzaną kiełbasę przypłacą półgodzinnym staniem. Cyrk na kółkach. A co gdyby ten proces nie tylko usprawnić, ale wręcz skrócić stanie do niecałej minuty? Oto co wymyślili Amerykanie.

Abstrahując już od banału o potrzebie będącej matką wynalazków, nie ma skuteczniejszej strategii biznesowej przy projektowaniu innowacji, niż baczna obserwacja ludzkich bolączek. Niemal każdy proces dnia codziennego da się usprawnić, a w dalszej ewolucji – zautomatyzować. Moja partnerka niedawno dostała specjalny przyrząd do obróbki awokado. Taki nóż, widelec i łyżka w jednym. Zdumiewające.

Kiedy Polacy bili Szwedów w Chorzowie, kilka minut przed przerwą poczułem znajomy świąd w gardle. Kilkakrotnie próbując go odpędzić, stanąłem przed okrutną prawdą – chciało mi się pić. Na stadionie. Pełnym cholernym stadionie. I tak właśnie znalazłem się w sytuacji, w której przez całą przerwę i dłużący się w nieskończoność kawałek drugiej połowy spędziłem wgapiony w czyjeś, ślimaczo posuwające się do przodu, plecy.

W podobnej sytuacji znalazło się kilku amerykańskich przedsiębiorców, którzy swoją frustrację postanowili przekuć w projekt. Warto tu zauważyć, że u nas w Polsce pełne trybuny zdarzają się od wielkiego dzwona i – prawdę mówiąc – stanie w kolejce powinniśmy traktować jako godny celebrowania rarytas. W Stanach natomiast standardowo obiekty sportowe wyprzedaje się niemal do ostatniego miejsca. A jeśli czasami na transmisjach tego nie widać, to dlatego że połowa akurat stoi w kolejce po jedzenie.

Gdzie leży problem?

Umówmy się, problemem nie jest samo stanie w kolejce. Niemal każdego dnia stoimy w kolejkach, więc te na stadionach nie są niczym nadzwyczajnym. Rzeczywiste problemy są dwa:

  1. Ryzyko utraty części opłaconego widowiska na rzecz niewielkiej nagrody. Jeśli za bilet na mecz piłkarski zapłaciliśmy 200 zł, każda jego minuta kosztuje nas ponad 2 zł (a rzeczywista, emocjonalna wartość jest niemożliwa do obliczenia – wyobraźmy sobie, że w 44 lub 46 minucie pada gol sezonu…). Utrata kilku ostatnich minut pierwszej połowy lub początku drugiej, by po znacznie zawyżonej cenie zakupić wątpliwej jakości piwo czy hot doga się zwyczajnie nie opłaca. Wielu kibiców, przeliczając prosty bilans zysków i strat, pozostanie więc w siedzeniach, nawet z suchym gardłem. A gastronomia (i kasy klubowe) na nich nie zarobi.
  2. Zagrożenie braku jakiejkolwiek gratyfikacji. Niektórzy kibice przed wielkimi meczami przyjeżdżają nawet kilka godzin wcześniej, by uniknąć kolejek. Inni pchają się i szarpią w tłumie, by zdążyć na pierwszy gwizdek. Dlaczego? Ano dlatego, że wiedzą jaka czeka ich „nagroda” – obejrzenie meczu. Po co natomiast stać w kolejce jeśli nie ma się pewności, że zdąży się dokonać zakupu przed gwizdkiem sędziego (przy założeniu, że dana jednostka nie chce stracić choćby sekundy)? Stanie w kolejce samo w sobie dramatem nie jest, ale sport z tego żaden.
Potrzeba mat… bla, bla, bla

Łącząc więc klocki w bardzo prosty sposób, na rynek za oceanem weszły aplikacje Fanfood, sEATz czy Ordr. Jak działają? Otóż każde osobne miejsce na stadionie zamieniają w punkt sprzedaży. Kibic zwyczajnie wyciąga telefon, wrzuca do koszyka to, na co ma ochotę, a chwilę po zapłaceniu pracownik obsługi podaje mu zamówienie do dłoni. I tak właśnie rozpędzono kolejki spod kiosków, a kibicom sprzedano pewność, że zobaczą każdą sekundę meczu, za który zapłacili.

Pomysł fajny, ale czy innowacyjny? Sprzedawców na trybunach znamy z niemal każdego amerykańskiego filmu sportowego, a ich przeniesienie do aplikacji przekłada się przede wszystkim na pomnożenie rąk potrzebnych do obsługi głodnych kibiców.

A gdyby… mogli się obsłużyć sami?

Na taki pomysł Zippin, wprowadzając na rynek w pełni autonomiczne sklepy. Połowa z 50, które uruchomili dotychczas, znajduje się w obiektach sportowych – m.in. w Barclays Center w Brooklyn czy Golden 1 Center w Denver.

Proces wygląda tak: kibic wchodzi do sklepu, odbijając przy bramkach wejściowych swoją kartę płatniczą, po czym w środku może już wziąć czego tylko dusza zapragnie. Kamery oparte na AI śledzą każdą osobę w sklepie, czujnie wychwytując wszystkie podniesione przez nich produkty – od napojów po ciepłe posiłki. To szalenie skuteczny i trudny do przechytrzenia system – nie opiera się na rozpoznaniu twarzy, bo dane osoby ma z jego karty. Zwyczajnie śledzi jej każdy ruch. Przekraczając bramkę wyjściową, z karty kibica ściągana jest odpowiednia kwota, a na jego telefon trafia wirtualny paragon.

I to wszystko. To wystarczy, by skrócić proces zakupu z 15-20 minut do… niecałych 40 sekund. A w czasie jednego meczu (co zmierzono w Brooklyn Center) można obdłużyć nawet 1300 osób.

Zippin ma bardzo ambitne plany dotyczące ekspansji – do końca roku liczba ich punktów ma się pomnożyć dwukrotnie, wliczając w to stadiony za oceanem. Na pierwszy ogień ma iść angielska Premier League.

Z uciążliwych meczowych kłopotów, wciąż zostają kolejki do toalet. Mimo wszystko trzymamy kciuki, by w tym przypadku nikt nie wymyślił przeniesienie ich na trybuny…

Fot. Zippin

Rafał Hydzik

Udostępnij

Translate »