Cywilizowane kluby Kokosa. Znak czasów

Co rusz słyszymy, że jeden czy drugi piłkarz jest wypychany ze swojego klubu, mimo posiadania ważnej umowy. Obecnie sytuacja dotyczy byłego reprezentanta Polski, Krzysztofa Mączyńskiego. Jego klub – Śląsk Wrocław – ma doświadczenie w rozwiązywaniu takich sporów. Zarówno negatywne, jak i pozytywne, ale wygląda na to, że potrafi wyciągać wnioski.

Krzysztof Mączyński to jeden z bardziej zaufanych żołnierzy selekcjonera Adama Nawałki. To z nim w składzie kadra dotarła do ćwierćfinału mistrzostw Europy we Francji, więc kiedy przychodził do Śląska Wrocław z Legii Warszawa w styczniu 2019 roku, kibice mieli powody do zadowolenia. Wszak popularny Mąka uchodził wówczas za jednego z najlepszych piłkarzy w lidze na swojej pozycji. Początki były naprawdę niezłe, przede wszystkim Mączyński miał trzymać szatnie w rydzach. Był tzw. przedłużeniem ręki trenera Vítězslava Lavički, więc nikogo nie dziwiło, że w grudniu 2020 roku — na nieco ponad pół roku przed wygaśnięciem kontraktu — podpisał nową umowę. Dziwił tylko fakt, że aż 3-letnią, bo to oznaczało, że w chwili jej wypełnienia będzie miał już 36 lat.

Mimo wszystko wtedy przeszło to bez szerszego echa. Lavičkę zwolniono, ale zastępujący Czecha Jacek Magiera także bardzo liczył się z Mączyńskim, szanował jego zdanie i ani myślał zmieniać kapitana. Sypać zaczęło się w momencie, kiedy WKS po dość niespodziewanym załapaniu się do europejskich pucharów po pewnym czasie mocno obniżył loty. Serie meczów bez wygranej doprowadziły do zwolnienia Magiery, ale polowanie na czarownice trwało. Opinia publiczna i kibice oczekiwali gruntownej przebudowy zespołu, który z trudem utrzymał się na poziomie PKO Ekstraklasy. Mączyński od kilku miesięcy nie miał dobrej prasy, ale sam sobie na to zapracował. Słaba gra to jedno, ale zaczęły się pyskówki z kibicami na Twitterze (teksty w stylu „to tylko mecz” po którejś z rzędu przegranej), a potem wyzywanie dziennikarzy i sugerowanie im odstawienia alkoholu, po tym jak skrytykowali drużynę za słabą grę po naprawdę beznadziejnym meczu. Kapitan stracił w oczach fanów, żurnalistów, a nawet kolegów z zespołu.

Niektórzy — i to jeszcze w momencie, kiedy wszystko szło w miarę dobrze — otwarcie go krytykowali w prywatnych rozmowach. Dotyczyło to m.in. przesadnego temperowania i ustawiania po kątach młodych. Odchodzący do ligi włoskiej Jakub Łabojko powiedział jednemu z dziennikarzy, że Śląsk nie może być poważnym klubem, budując drużynę w oparciu o Mączyńskiego. Widać, że między zawodnikami iskrzyło, a tzw. starszyzna — na czele z Mączyńskim — wcale nie panowała nad sytuacją.

Magierę zastąpił Piotr Tworek, ale nawet on w pewnym momencie dostrzegł, że coś jest nie tak. Posadził w kilku meczach dotychczasowego kapitana na ławce i choć Mące nigdy nie można było odmówić zaangażowania i walki na boisku, to widać było, że dłużej tego ciągnąć się nie da. Śląsk dalej grał beznadziejnie i równie słabo punktował. Utrzymał się słabością innych — patrz Termalica i Wisła Kraków — więc przeprowadzana jest kolejna rewolucja. Tu znów do pomocy potrzebny był tzw. klub Kokosa.

Zapieprzasz, ale o graniu zapomnij

Śląsk Wrocław wyjątkowo często w ostatniej dekadzie korzystał z takiego rozwiązania. Najgłośniejszy był przykład reprezentanta Albanii Sebino Plaku, który podpisał wysoki kontrakt i choć początkowo czarował swoją grą kibiców i opinię publiczną, to po zaledwie kilku miesiącach czar prysł i tego typu akcje były już tylko wspomnieniem.

Albańczyk nie zgodził się na zaproponowaną przez ówczesnego prezesa Pawła Żelema obniżkę zarobków, za co został karnie zesłany do rezerw. Nie pękał, dlatego pokornie przychodził na treningi, ale w końcu dano mu do zrozumienia, że nawet tam grać nie będzie. Wszystko po to, by w końcu zgodził się rozwiązać kontrakt. Dochodziło nawet do sytuacji, w których w trakcie meczu trenerzy kazali mu się rozgrzewać, sugerując, że zaraz wejdzie na boisko, a potem przywoływali z powrotem na ławkę i wpuszczali kogoś innego. Plaku walczył o swoje prawa, wynajął dobrego prawnika i po kilkuletniej batalii udało mu się udowodnić winę klubu, który w praktyce uniemożliwiał mu wykonywanie zawodu. Dostał ponad 1 mln złotych odszkodowania, a klub musiał dodatkowo ponieść niemałe koszty sądowe.

Po Plaku podobnie potraktowany został Adrei Ciolacu. Dzisiaj większość z Was będzie musiała sprawdzić w Google, kim w ogóle był ten człowiek. Zimą 2015 roku 22-letni napastnik z Rumunii był do wzięcia za darmo, gdyż jego Rapid Bukareszt popadł w ogromne tarapaty finansowe. W Śląsku chciano zrobić z niego piłkarza na poziom ekstraklasy i potencjalnie zarobić, ale znów na przeszkodzie stanął prezes. Nie spodobało mu się, że początkowo Rumun odstawał i nie miał szans na grę, dlatego chciał, by ten rozwiązał kontrakt. Kiedy usłyszał odmowę, kazał przesunąć go do rezerw. Ciolacu uczciwie pracował, w pewnym momencie chciał się dogadać i wrócił nawet do zajęć z pierwszą drużyną.

— Andrei dobrze wygląda w treningu, ale co ja mogę państwu powiedzieć? Na tę chwilę nie mogę z niego korzystać — wypalił trener Tadeusz Pawłowski podczas jednego z otwartych dla dziennikarzy treningów. Ciolacu wrócił do rozmów z władzami klubu, ale finalnie obie strony znów nie doszły do porozumienia i Rumun nigdy nie zadebiutował w ekstraklasie. W przeciwieństwie do Plaku nie nagrywał treningów i nie bawił się w pozwy z prawnikiem, więc obyło się bez konsekwencji dla klubu.

Jeszcze inna była sytuacja z Flávio Paixão. Będący dziś najskuteczniejszym obcokrajowcem w historii ekstraklasy Portugalczyk wybił się w Polsce właśnie w Śląsku, gdzie wcześniej furorę robił jego brat bliźniak Marco. Ten drugi po pewnym czasie — jako król strzelców — odszedł do Sparty Praga, ale nie sprawdził się tam i po pół roku wrócił do Polski, ale już do Lechii Gdańsk. Półtora roku później Flávio na dobre rozstrzelał się we Wrocławiu i Lechia zapragnęła mieć obu bliźniaków u siebie.

Gdańszczanie wykorzystali fakt, że Flávio pozostało mniej niż pół roku do zakończenia umowy. Wprawdzie Portugalczyk był po słowie z prezesem Śląska i zaraz po zimowym urlopie miał usiąść z nim do konkretnych rozmów, ale nagle ni stąd, ni zowąd poprosił o możliwość powrotu do klubu jeden dzień później, ze względu na skomplikowaną sytuację rodzinną (zasłaniał się chorobą kogoś z bliskich). Tak naprawdę wylądował w Warszawie, gdzie spotkał się z działaczami Lechii i podpisał obowiązujący od 1 lipca kontrakt. We Wrocławiu wpadli w szał. Dotyczyło to także trenera, akurat w tamtym momencie był nim niegryzący się w język Romuald Szukiełowicz.

— Dowiedziałem się od kolegi, że jest w stolicy i podpisuje z Lechią. Parszywy oszust. Szczytem wszystkiego było jednak to, że potem jakby nigdy nic przyjechał do nas, witał się ze wszystkimi w szatni ochoczo, cały uradowany, z charakterystycznym dla siebie uśmiechem od ucha do ucha. Podszedł w końcu do mnie, ale ja mu ręki nie podałem. Z takim samym uśmiechem na twarzy kazałem mu wypierd***ć do rezerw. Zero szacunku! — wspomina po latach tamtą historię „Szukieł”.

Wtedy także obyło się bez konsekwencji, bo Lechia, czując, co się święci (pół roku bez gry i wizja katorżniczych treningów zaaplikowanych „zdrajcy”), doszła do porozumienia ze Śląskiem i zapłaciła kilkaset tysięcy złotych, by Flávio mógł trafić do Trójmiasta jeszcze w zimowym oknie transferowym.

Klub Kokosa, który… nie jest klubem Kokosa

Historia z Mączyńskim jest nieco inna, można powiedzieć bardziej cywilizowana i przypomina drogę, którą pół roku wcześniej przeszedł… Bartłomiej Pawłowski, kolejny gość wrocławskiego klubu Kokosa. Włodarze Śląska wyciągnęli lekcję z przeszłości i prezes Piotr Waśniewski w porozumieniu z dyrektorem sportowym Dariuszem Sztylką podchodzą do tematu inaczej. Z Pawłowskim chciano się rozstać, ponieważ nie spełnił oczekiwań, a na dodatek był jednym z najlepiej zarabiających piłkarzy pierwszej drużyny. Praktycznie nie miał szans na grę, bo trener Magiera permanentnie stosował taktykę z trójką stoperów, wahadłowymi i dwoma „10”. Teoretycznie Pawłowski mógł grać na prawym wahadle, gdzie był testowany oraz „na kierownicy”, ale ani tam, ani tam sobie nie radził.

Śląsk chciał się z nim rozstać, ale widząc niechęć po drugiej stronie i brak miejsca w drużynie dla skrzydłowego zesłał go do rezerw. Zawodnik został o tym wcześniej poinformowany, dostał też zapewnienie, że jeśli znajdzie sobie nowy klub, dostanie zielone światło na odejście za darmo. W rezerwach miał być traktowany absolutnie normalnie — trenować i grać jak pozostali zawodnicy na poziomie eWinner 2 ligi. Śląsk był wówczas jedną z dwóch drużyn w Polsce (obok Lecha Poznań), która miała drugą drużynę na poziomie centralnym, a to też wygląda inaczej, niż np. zesłanie do czwartoligowych rezerw bez szans na grę (patrz Plaku).

Pawłowski nie stroił fochów, bo nie miał podstaw. Klub nie uniemożliwiał mu wykonywania zawodu, tylko nie widział go w pierwszej drużynie z przyczyn stricte sportowych. Zmotywowało to zawodnika i jego agenta to wzmożonych poszukiwań i niespełna miesiąc później skrzydłowy związał się z Widzewem Łódź.

Teraz podobnie postąpiono z Mączyńskim, lecz tu poza aspektem sportowym dochodzą te niewymierzalne, czyli mental, wpływ na szatnię itp. We Wrocławiu uznali, że po zajęciu 15. miejsca w lidze trzeba dokonać nowego otwarcia. Przyszedł nowy trener, podziękowano wielu doświadczonym piłkarzom, którym kończyły się umowy (Pich, Sobota, Štiglec, Putnocký). Mączyński do nich nie należał, bo ma umowę ważną do końca czerwca 2023 roku. Przez ostatnie lata był kapitanem, dlatego WKS zaproponował mu rozwiązanie umowy za porozumieniem stron, tzn. wypłatę kilku z pozostałych 12 pensji i możliwość odejścia za darmo. Początkowo zawodnik się zgodził, ale dzień później ofertę odrzucił, dlatego dziś jest tam, gdzie jest.

Czy można powiedzieć, że został źle potraktowany przez klub? Sam Mączyński uważa, że tak. Nie dopuszcza myśli, że poziomem sportowym nie dawał już tyle, co w poprzednich latach oraz tego, że zdaniem pionu sportowego miał zły wpływ na szatnię. Trener Invan Djurdjević oficjalnie przyznał, że nie chce już do tematu Mączyńskiego wracać i że planuje budowę drużyny bez niego. Śląsk zapewnia, że jeśli „Mąka” nie będzie chciał odejść, to najzwyczajniej w świecie rozegra przyszły sezon w drużynie rezerw, będąc zapewne najlepiej opłacanym zawodnikiem na trzecim poziomie rozgrywkowym w kraju. Jeśli zwycięży ambicja, to pewnie 35-latek zmieni klub. Interesuje się nim m.in. Wisła Kraków, której jest wychowankiem.

Reasumując: Śląsk zmienia wizerunek „klubu Kokosa”, choć cały czas w jakimś sensie korzysta z tego rozwiązania. Nie wiadomo, czy uzyska zamierzony efekt, ale wysyła sygnał, że nie jest zakładnikiem panów piłkarzy z kontraktami. Czy to dobrze? Czas pokaże.

Fot. slaskwroclaw.pl

Piotr Janas

Udostępnij

Translate »